Magdalena Puczko to biolożka z duszą artystki. Uczestniczyła w dwóch wyprawach letnich na Wyspę Króla Jerzego w Antarktyce (sezony 1999/2000 i 2000/2001), gdzie prowadziła m.in. badania ekologiczne w koloniach pingwinów i wydrzyków oraz monitoring ssaków płetwonogich. Czterokrotnie wzięła udział w wyprawie na Spitsbergen w Arktyce, gdzie latem 2002 prowadziła badania alczyków, a w kolejnych sezonach pracowała tam w ramach projektu EDUSCIENCE, zajmowała się również administracją stacji w Hornsundzie z ramienia Instytutu Geofizyki PAN. Przez lata związana była z Komitetem Badań Polarnych PAN. W naszej rozmowie opowiada o swojej drodze zawodowej, która doprowadziła ją do połączenia dwóch ważnych dla niej dziedzin – nauki i sztuki.
Daga Bożek: Opowiedz o początkach swojej polarnej przygody.
Magdalena Puczko: Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie w krainy polarne. Zaczęło się od opowieści mojego taty, która zakiełkowała we mnie. Nie pamiętam, ile miałam wtedy lat. Mój tata studiował geologię. Na studiach miał kolegę, Andrzeja Tatura, obecnie profesora, badacza związanego z rejonami polarnymi, który jeździł wiele razy do Antarktyki. Moją wyobraźnię rozpalały zwłaszcza opowieści o prowadzonych przez niego badaniach kopalnych pingwinów. Czułam, że kiedyś bardzo chciałabym tam popłynąć. Kiedy skończyłam biologię na Uniwersytecie Warszawskim, przez chwilę pracowałam w zagranicznej firmie zajmującej się uzdatnianiem wody. Równocześnie czekałam na możliwość zatrudnienia w Instytucie Ekologii w Dziekanowie Leśnym pod Warszawą. Szukano pracownika do pracowni naukowej prowadzonej przez profesora Andrzeja Tatura.
Obraz „Białobrewy i bryłka lodu”, Magdalena Puczko (2023)
D.B.: Historia zatoczyła krąg.
M.P.: Pamiętam, że jeździliśmy razem na Mazury pobierać rdzenie osadów jeziornych. Ale możliwość wyjazdu do Antarktyki wcale się nie pojawiała. Pan Andrzej był bardzo otwarty i rozumiał mnie. Zasugerował, żebym skontaktowała się z Zakładem Biologii Antarktyki PAN, a konkretnie z profesorem Stanisławem Rakusa-Suszczewskim. Profesor poprosił mnie o napisanie pracy przekrojowej na temat okrzemek antarktycznych. Podczas pisania poznałam profesor Marię Agatę Olech i profesor Barbarę Kawecką, które dały mi cenne wskazówki. Finalnie praca spodobała się profesorowi i zostałam zaproszona do współpracy. W jej ramach była możliwość wyjazdu do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego w Antarktyce.
D.B.: Wróćmy jeszcze na chwilę do marzeń. Czy kiedy dotarłaś do Antarktyki, było tam tak, jak sobie wyobrażałaś?
M.P.: Nie miałam wyobrażeń ani nie nastawiałam się na coś konkretnego. Sam fakt bycia na tak zwanym drugim końcu świata bardzo mnie kręcił. Odległość, płynięcie statkiem przez wiele stref klimatycznych samo w sobie stanowiło ogromną przygodę. Całą wyprawą płynęliśmy z Gdyni aż na Wyspę Króla Jerzego. Od samego początku towarzyszył mi zachwyt i ciekawość, co prawda przeplatane chorobą morską. Największy sztorm dopadł nas na Morzu Północnym. Zgrzewki wody i pomidory latały po kajucie jak piórka, a mnie całkiem ścięło z nóg. Nie oddałabym jednak tych wspomnień za nic na świecie.
Z uchatką w pobliżu Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego, fot. archiwum prywatne M.P.
D.B.: A jak było, kiedy dotarliście już na miejsce?
M.P.: Pamiętam pierwszego pingwina. Ogromnie się wzruszyłam, kiedy zobaczyłam, jak płyną, a właściwie latają w wodzie. Podobne wzruszenie towarzyszyło mi, kiedy zobaczyłam wieloryby. I usłyszałam ich oddech. Trudno to opisać. I pierwsze góry lodowe jak rzeźby.
D.B.: Twoja praca w Antarktyce była bardzo mocno związana z przyrodą. Podczas swojej drugiej wyprawy pracowałaś w terenowej stacji amerykańskiej Copacabana, która znajduje się niedaleko Stacji Arctowskiego. Tam prowadziłaś obserwacje pingwinów. Opowiedz trochę o tym niecodziennym doświadczeniu, biorąc pod uwagę spartańskie warunki, w jakich pracowaliście.
Na lodowcu z przyjaciółmi, Spitsbergen, Arktyka, fot. Piotr Hurek Hurnowicz
M.P.: W tamtym miejscu poczułam, że jest moim drugim domem, bo pierwszy był w Warszawie. Copacabana to malutka amerykańska stacja terenowa, w której pracowaliśmy w kilka osób przez pięć miesięcy w towarzystwie dziesiątków tysięcy pingwinów, ssaków płetwonogich i ptaków morskich. Nie mieliśmy prysznica, ale to nam w niczym nie przeszkadzało. Raz na tydzień przechodziliśmy przez Lodowiec Ekologii do Stacji Arctowskiego i tam była rytualna kąpiel i pranie ciuchów. Jak na standardy panujące na „Arctowskim”, byliśmy „śmierdziuchami”, bo nasze ubranie i my sami byliśmy przesiąknięci odorem pingwiniego guana. Do tego stopnia mi to nie przeszkadzało, że kiedy wróciłam do Polski, tęskniłam za tym zapachem. Na Copacabanie spędzałam całe dnie, pracując w otoczeniu dzikiej, pierwotnej przyrody, której doświadczanie dostarczyło mi niezapomnianych przeżyć. Jednocześnie miałam pewne poczucie dyskomfortu. Naszym celem były badania ekologiczne w kolonii pingwinów. Czułam się tam jak intruz, bo badania były dość mocno kontaktowe. Trzeba było wziąć zwierzę do ręki, zważyć je, zmierzyć czy pobrać mu krew. Kiedy pingwiny złożyły jaja, to je również trzeba było zważyć i zmierzyć. To samo dotyczyło piskląt. Czułam, że ta ingerencja była głęboka. Ptaki się bały. Do tej pory mam tak, że gdy inni pokazują mi zdjęcia pingwinów i się z tego cieszą, ja po mowie ciała tych ptaków widzę często taki przekaz: boję się ciebie, spadaj stąd! Mimo że wiele czasu minęło od tamtej wyprawy, doskonale pamiętam dźwięki, jakie wydają pingwiny, czy ich specyficzne zachowania. Ta praca, choć momentami trudna, była dla mnie fascynująca.
D.B.: Pamiętasz jakieś ciekawe zachowania pingwinów czy historie z nimi związane?
M.P.: W kolonii pingwinów białobrewych była para. Samica złożyła jaja i poszła do morza, żeby się odżywić. Samiec został i je wysiadywał. Przez długi czas nie wracała. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że już nie wróci. Samiec natomiast utracił jaja, pewnie porwały je wydrzyki, i zaczął wysiadywać kamień. Przykro było na to patrzeć. Biedak tracił na wadze. Wiem, że nie powinno się ingerować w przyrodę, ale wzięłam ten kamień i go wyrzuciłam. Dzięki temu ptak wrócił do wody. Inna historia dotyczy garbatego pingwina. Zauważyłam go, kiedy był już podrośnięty i opuścił gniazdo. Był niewielki i było prawdopodobne, że sobie nie poradzi. Inaczej chodził i się zachowywał. Był inny i pozostałe ptaki przeganiały go.
Kiedy przyszedł czas, że młode pingwiny podrosły, rodzice zostawili je, a te gromadnie podjęły decyzję, że muszą iść do oceanu. Były głodne i instynkt kazał im tak zrobić. Obserwowałam przez kilka dni, jak zbierały się w małe stadka i przygotowywały się na wejście do wody. Widać było, jak bardzo się boją. Po raz pierwszy widziały tę wielką wodę, wobec której były same i bardzo małe. Krzyczały do siebie, niektóre wbiegały na kilka kroków do wody i wycofywały się. Może próbowały dodać sobie odwagi. Było bardzo dużo dźwięków wkoło. Ten mały, garbaty pingwin był w jednej z takiej grupek. Nie wiem, czy sobie poradził. Bardzo przeżywałam te obserwacje, zwłaszcza że na młode pingwiny zewsząd czyhały drapieżniki – lamparty morskie i orki. To dla nich okres, kiedy mogą dobrze pojeść. Wiedziałam, że młode pingwiny są w niebezpieczeństwie i one instynktownie chyba też o tym wiedziały. Kilka godzin po opuszczeniu przez nie lądu chodziliśmy z innymi naukowcami wzdłuż brzegu i wyławialiśmy z wody pingwinie skrzydełka z obrączkami. Były wśród nich skrzydła pingwinów, które wcześniej sami zaobrączkowaliśmy. Interesowały nas z naukowego punktu widzenia. Jednym z naszych zadań było odczytywanie danych, które się na nich znajdują. Bez względu na to, czy były na żywych, czy martwych ptakach. Dzięki tym danym można było prześledzić historię konkretnych osobników. Oprócz tego, że wspólnie prowadziliśmy obserwacje w kolonii, każdy z nas miał „swoje” gniazda, które monitorował codziennie przez cały okres lęgowy. Każdy z nas zżył się z tymi ptakami. Obserwowałam też wiele beztroskich i radosnych chwil na pingwiniskach. Na przykład, gdy podrastające białobrewe spychały się do kałuż albo dziobały się w „tyłki”.
Badania terenowe do doktoratu, „biurko” ze skrzyni wyprawowej z logotypem „Arctowskiego”, fot. archiwum prywatne M.P.
D.B.: Nie jestem biologiem, ale pamiętam, że u mnie obserwacje pingwiniska wywoływały skojarzenia ze społecznością ludzką i jej dramatami i radościami. Swoje opowieści pełne wrażliwości doskonale łączysz z wiedzą naukową. Myślę, że jest to cecha, która towarzyszyła Ci podczas badań nie tylko w Antarktyce, ale również w Arktyce czy chociażby na Wiśle, a więc już lokalnie, kiedy dużo mówiłaś o ochronie tej rzeki.
M.P.: W Arktyce na Spitsbergenie prowadziłam badania w kolonii alczyków w okolicy Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. A w Polsce prowadziłam badania do swojego doktoratu pt. „Przepływ energii przez piaszczyste ławice i plaże Wisły oraz ich potencjalna rola w rozkładzie materii organicznej”. Wykonałam je pod kierunkiem profesora Krzysztofa Opalińskiego, badacza polarnego, uczestnika wczesnych ekspedycji do Antarktyki. Śmieję się, że moje badania na Wiśle też były trochę polarne, bo pływałam po rzece łodzią w kombinezonie Helly Hansen, również w warunkach zimowych. To były badania całoroczne, trwały dwa lata. Na pewno był w tym element przygody. Jedna kwestia, to pytania badawcze, które mnie na Wiśle interesowały – zajmowałam się procesami samooczyszczania rzeki – a druga to emocjonalne podejście do przedmiotu badań, czyli pięknej, miejscami „dzikiej” i niezwykle cennej przyrodniczo Wisły. Ze swojej pracy badawczej pamiętam dużo detali, na przykład kształt i fakturę skał. Jestem kolekcjonerką wrażeń.
Spitsbergen, wyprawy w teren, fot. Piotr Hurek Hurnowicz
D.B.: To podejście, zdaje się, nieustannie Ci towarzyszy.
M.P.: Doświadczenie pracy na Wiśle spowodowało, że bardzo jest mi bliski temat ochrony rzek i utrzymywanie ich w stanie jak najbardziej zbliżonym do naturalnego. Mieszkam w Warszawie w miejscu, gdzie Wisła jest niemal na wyciągnięcie ręki. Bardzo często nad nią bywam. Zaszywam się w miejscach „dzikich”, gdzie spotykam bobry i dziki, rozmaite ptaki. Wszystko w środku dużego miasta. To naprawdę unikatowa rzeka z cudownymi łęgami, wyspami, rezerwatami. Zazdroszczą nam jej inne kraje europejskie. Dzięki Wiśle jest mi dobrze w mieście.
D.B.: Bardzo mi się spodobało określenie „kolekcjonowanie wrażeń”. Jakie emocje związane ze Spitsbergenem znajdują się w Twojej kolekcji?
M.P.: Kiedy myślę o alczykach, widzę małe, latające pingwinki, które oczywiście nie są pingwinami, ale wyglądają podobnie, bo mają takie samo ubarwienie i żyją w podobnych warunkach. Pamiętam, jak wyciągaliśmy jajka z gniazd alczyków, żeby je zważyć i zmierzyć. W przeciwieństwie do pingwinów, które budują gniazda z kamyczków bezpośrednio na ziemi, alczyki zakładają swoje na zboczach gór, w zakamarkach między dużymi kamieniami. W związku z tym trzeba w takie „norki” włożyć rękę i trochę się naszukać, żeby znaleźć jajo. Pamiętam dotyk kamieni i podłoża, które zalegało w gnieździe. Myśląc o Spitsbergenie, czuję zapach tundry, a także glonów podczas odpływu morza, słyszę strumienie lodowcowe, widzę skały wyłaniające się z mgły, fale morskie rozbijające się o brzeg podczas zawiei. Na Spitsbergenie zachwyciły mnie lodowce. Nawet jeśli chodziło się w to samo miejsce dwa razy dziennie, lód zawsze wyglądał inaczej. . To bogactwo kolorów, struktur, form i dźwięków, z ogromną dynamiką zmian. To niekończąca się kolekcja wrażeń.
D.B.: Twoje opowieści są bardzo sensualne. Kiedy rozmawiamy i widzę Twoją gestykulację, gdy opowiadasz o ziemi i przyrodzie, od razu mam skojarzenia związane z Twoimi artystycznymi zainteresowaniami. Kiedy rozmawiałam z profesor Joanną Pociask-Karteczką, hydrolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, która jest również poetką, wyjaśniła mi, że jej twórczość zaczęła się w momencie, kiedy zrozumiała, że język nauki nie jest w stanie w pełni oddać otaczającej nas rzeczywistości. Stąd sięgnęła po inny środek wyrazu, jakim był język poetycki. Dlaczego zajęłaś się sztuką?
Rzeźba w glinie bardzo mnie wciąga, ta jeszcze nie dokończona, fot. Paulina Michasiewicz-Suchocka
M.P.: Pragnienie tworzenia było we mnie od zawsze, ale robiłam inne rzeczy. W pewnym momencie jednak zaczęłam malować, bo czułam, że już dłużej bez tego nie wytrzymam. Było mi źle, że nie tworzę, a bardzo tego potrzebuję, aby siebie wyrazić. Kupiłam więc farby i pędzle, które najpierw przez kilka miesięcy leżały w torbie i dojrzewały razem ze mną. Myślałam kiedyś o studiach na Akademii Sztuk Pięknych, ale to biologia wtedy „wygrała”. Kiedy zaczęłam malować, najważniejsze było dla mnie to, żeby odrzucić ocenianie tego, co robię, wyłączyć wewnętrznego krytyka. Od samego początku poczułam się szczęśliwa za sztalugami, z pędzlem w dłoni, umorusana farbami. Na osiemnaste urodziny dostałam od moich rodziców sztalugi. Najwyraźniej oni też wiedzieli o mojej potrzebie. Sztalugi długo na mnie czekały, a ja nigdy nie chciałam się ich pozbyć. Od samego początku drogi twórczej nie przywiązywałam się do trendów czy tego, „co się podoba”. Tworzę według tego, co czuję i co jest dla mnie ważne w danym momencie. Choć zdarza mi się malować na czyjeś życzenie, to zawsze musi być to w zgodzie ze mną. Moją inspiracją jest zachwyt nad przyrodą, ale także jej rozumienie poprzez pryzmat bycia biolożką. Uwielbiam też oglądać dzieła innych artystów, na pewno też mnie inspirują.
D.B.: Co ta potrzeba, o której tak pięknie opowiadasz, sprowadziła na Twoje pierwsze płótno malarskie?
M.P.: Od początku malowałam na płótnach, ponieważ malarstwo sztalugowe jest mi bardzo bliskie. Pierwszy obraz namalowałam dla Darka, mojego męża, który mnie bardzo wspierał, podobnie jak nasi synowie. Głównym motywem był ptak, ale była to kompozycja, w której elementy przyrodnicze przeplatały się z fantazyjnymi, a sam ptak był nośnikiem ludzkich emocji. Malowanie to mój świat, w którym elementy przyrody, niekiedy obiekty badań naukowych, przeplatają się z baśniowością albo są środkiem do wyrażenia przeżyć, opowieści o zdarzeniach. Bliskie jest mi malarstwo figuratywne.
D.B.: Bardzo mi się spodobało, kiedy mówiłaś o tym, że zaczęłaś tworzyć w pewnym oderwaniu od kanonów, oceniania, a bardziej w zgodzie ze sobą. Czy w związku z tym Twoja twórczość ma jakiś konkretny cel?
W trakcie malowania, fot. Marta Kolarz
M.P.: Wszystkie obrazy, które namalowałam, wynikały z mojej silnej potrzeby oraz poczucia tego, że wiem, co chcę namalować. Nie krył się za tym szerszy plan działania. To proces, w który wchodzę, a co mnie samą zaskakuje, niekiedy wiąże się on z głębszą wewnętrzną przemianą. Długo brakowało mi odwagi, aby pokazać swoją twórczość szerszemu gronu. Kiedy się wreszcie odważyłam, pojawiło się we mnie bardzo dużo przestrzeni na twórcze działania. W ubiegłym roku miałam swoją pierwszą wystawę. Oddawanie i dzielenie się jest nieodłącznym elementem twórczości.
D.B.: Proces artystyczny i naukowy – na pewno są tu jakieś punkty wspólne. Jakie?
M.P.: Myślę, że stoi za nimi dziecięca ciekawość, pierwotna potrzeba poznawania, odkrywania. Oba procesy łączy akt twórczy. Artyści i naukowcy to twórcy. Co do mnie, czuję się jednocześnie badaczką i biolożką, ale czuję się też artystką. To połączenie daje mi pełniejsze poczucie tego, kim jestem. Choć niektórym może się wydawać sprzeczne.
D.B.: Dobrze, że to podkreśliłaś, ponieważ obecnie widać wyraźny trend, w którym łączy się popularyzację nauki z metodami artystycznymi. Powstają filmy, obrazy, a nawet spektakle teatralne. Czy Twoim zdaniem jest to dobry kierunek?
M.P.: Oczywiście! Sama praktykuję to w swoim obecnym życiu zawodowym związanym z edukacją, choć jeszcze nie w tak dużym stopniu, jak bym chciała. Niedawno brałam udział w warsztatach w Danii. Naukowczynie skupiły się na roli poezji w procesie edukacji klimatycznej. Na początku spotkania zapoznaliśmy się z wierszem. Nie mówił wprost o kryzysie klimatycznym, ale dotyczył go, dawał duże pole do interpretacji. Początkowo każdy indywidualnie go analizował, następnie dyskutowaliśmy w grupie. Jednym z zadań była obserwacja własnych emocji i tego, jak się zmieniają na różnych etapach warsztatu. Okazuje się, że tego typu metody znacznie ułatwiają podejmowanie tematów związanych z nauką, trudnych merytorycznie i emocjonalnie. Do takich należą kwestie globalnego ocieplenia, nadmiernej eksploatacji Ziemi przez człowieka. U wielu ludzi, zwłaszcza młodych, wywołują one silny lęk. Kontakt ze sztuką i praca w grupie pomagają obniżyć ten lęk i przejść do bardziej merytorycznych dyskusji. Tu akurat wykorzystano poezję, ale wydaje mi się, że inne rodzaje sztuki z powodzeniem znalazłyby zastosowanie w podobnych działaniach. Sztuka pełni wieloraką rolę. Tłumaczy język naukowy w sposób bardziej obrazowy i zrozumiały dla ogółu odbiorców. Oddziałuje na emocje i posługuje się wspólną dla nas ludzi symboliką. Dzięki temu może zainteresować więcej osób badaniami naukowymi i ich wynikami. Świetnym przykładem jest inicjatywa Instytutu Oceanologii PAN, ogólnopolski konkurs pt. „Kobiecy obraz morza”. Jego celem było m.in. zbudowanie współpracy pomiędzy artystkami a badaczkami i zainteresowanie ludzi morzem jako obiektem badań naukowych. Te pierwsze za pomocą różnych środków wyrazu – instalacji, malarstwa czy ceramiki – opowiedziały o badaniach, w których specjalizują się wybrane naukowczynie. Mnie zainspirowała działalność naukowa profesor Magdaleny Błażewicz, która zajmuje się różnorodnością biologiczną ekosystemów dennych i opisała ponad 200 nowych dla nauki gatunków skorupiaków morskich. W inspiracji dla artystek napisała o ekosystemach na dnie centralnego Pacyfiku, których istnienie jest zagrożone wydobywczą działalnością człowieka.
Praca Magdaleny Puczko prezentowana na wystawie konkursu „Kobiecy obraz morza”, źródło: https://oceanofchanges.com.
D.B.: Dlaczego akurat taki motyw uznałaś za ważny i chciałaś go przedstawić?
M.P.: Ten temat mnie niezwykle poruszył, bo górnictwo głębokomorskie jest napędzane m.in. zapotrzebowaniem na kobalt, niezbędnym do rozwoju nowoczesnych technologii, w tym do produkcji naszych smartfonów (kto nie ma smartfona?) czy pojazdów elektrycznych. Kobalt znajduje się w konkrecjach polimetalicznych w Pacyfiku na głębokości około 5 tysięcy metrów. Wydobycie planowane na szeroką skalę dla lokalnych ekosystemów oznaczać może zagładę. I to zanim w ogóle je poznamy. Czy możemy to zatrzymać? Naukowcy poprzez swoją pracę starają się ten „pęd na dno” spowolnić i zminimalizować jego negatywny wpływ na środowisko.
D.B.: Na koniec chciałam zapytać o glinę. Kiedy rozmawiałyśmy o pracy naukowej, podkreśliłyśmy, że wiąże się to z ciągłym rozwojem. Ty jako artystka doświadczasz dokładnie tego samego. W którymś momencie Twojej drogi twórczej pojawiła się praca z gliną. Nieodłącznie mi się to kojarzy z pracą naukową w terenie. Czy słusznie?
M.P.: To jest bardzo podobne. Zajmowanie się gliną, ceramiką można porównać do pracy badawczej. Sam materiał skłania do nieustających eksploracji. Glina kojarzy mi się też z Wisłą, z madami rzecznymi. Zanim zajęłam się ceramiką, miałam silną potrzebę lepienia, czasami brałam w dłoń mady albo inne „błotko” i wygniatałam je. To jest bardzo przyjemne i polecam! Nasz obecny sposób życia odcina nas od tego typu doznań. Praca z gliną w pewnym sensie przybliża mnie do tego, co tracimy – kontaktu z ziemią.
D.B.: Nauka i sztuka – jakie są Twoje najbliższe plany?
M.P.: Chciałabym mocniej zawodowo łączyć te dwie dziedziny. Odkrycie, że zarówno nauka, jak i sztuka są jednakowo dla mnie ważne, bardzo dużo mi dało. Czuję, że jest to przestrzeń do pełniejszego zagospodarowania. Czuję się łączniczką pomiędzy tymi dwoma światami.
Magdalena Puczko – biolożka, pracę doktorską zrealizowała na temat roli osadów piaszczystych Wisły w procesie samooczyszczania. Malarka, laureatka Ogólnopolskiego Konkursu „Kobiecy Obraz Morza”. Ceramiki uczy się w Szkole Ceramiki Artystycznej Ceramiq. Brała udział w wyprawach do Antarktyki (Polska Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego, amerykańska Copacabana) i Arktyki (Polska Stacja Polarna Hornsund im. Stanisława Siedleckiego). Prowadziła tam m. in. badania w koloniach ptaków morskich (pingwiny, alczyki) i monitoring płetwonogich. Realizowała projekty edukacyjne (EDUSCIENCE, Miejskie Ekosystemy Dolin Rzecznych). Współautorka wydawnictw książkowych dotyczących Stacji w Hornsundzie, autorka artykułów popularno-naukowych, poprowadziła serię filmów „Wpłyń na wodę”, współrealizowała seriale poświęcone bioróżnorodności Polski. Obecnie pracuje w Centrum Nauki Kopernik, zajmuje się opracowywaniem rozwiązań edukacyjnych w procesie badawczo-rozwojowym. Nurkuje, praktykuje Qigong.
Zdjęcie w nagłówku pochodzi z archiwum prywatnego Magdaleny Puczko.
Magdalena Puczko jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!