„Kiedy jestem TAM, TU przestaje istnieć” – Katarzyna Greń

W lutym poznałyśmy się na Dniu Polarnym w Toruniu, podczas którego opowiadałam uczniom o codzienności na Dalekim Południu. W kwietniu – na rozmowie kwalifikacyjnej na 44. Polską Wyprawę Antarktyczną do Stacji Arctowskiego. We wrześniu natomiast już zupełnie nieoficjalnie na kawie przy Nowym Świecie w Warszawie. Żeby porozmawiać o tym, jak to jest każde lato spędzać na Spitsbergenie. Przez osiem lat z rzędu.

Praca magisterska i doktorat z zakresu geomorfologii na Uniwersytecie Warszawskim, osiem sezonów letnich spędzonych w północno-zachodniej części Spitsbergenu jako uczestniczka wypraw badawczych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu (w tym raz, w 2016 roku, jako zastępczyni kierownika) i pokaźny zapas grubych wełnianych swetrów, polarów i softshelli, które w szafie niepodzielnie wyparły większość letniej odzieży – mało kto spodziewałby się, że Kasia, z dziewczęco rozpuszczonymi włosami i ubrana na nasze spotkanie w dżinsy oraz skórzaną kurtkę, jest polarniczką przez duże „p”.

Jak zaczął się u Ciebie Spitsbergen?

– Na pierwszym roku studiów magisterskich. Koleżanka, która robiła doktorat, mówiła, że z promotorką mają pomysł na badania na Spitsbergenie, ale nie chciała jechać sama. Zgłosiłyśmy się do stacji toruńskiej i się zgodzili. Dopłynęłyśmy tam jachtem „Eltanin”. Pierwsze wrażenia to było zawinięcie się w koc na pokładzie i próba przeżycia. Pogoda też była średnia. Ale kiedy wysiadłyśmy i weszłyśmy do stacji, to przepadłam.

Fragment rozmowy z Katarzyną Greń
fot. Anna Samuła

Na stacji Kasia zajmowała się pracą naukową – prowadziła monitoring hydrologiczny (pomiary natężenia przepływu wody, pobór próbek zawiesiny, pobór próbek rumowiska wleczonego), badania glacjologiczne (pomiary tyczek ablacyjnych), geomorfologiczne oraz degradacji wieloletniej zmarzliny.

A także gotowała dla pozostałych członków załogi, zajmowała się inwentaryzacją zaopatrzenia i pracami remontowymi. W myśl zasady, że na stacji polarnej „wszyscy robią wszystko” bez względu na to, czy i ile ma się literek przed nazwiskiem.

Czy spotykałaś się z gadaniem, że taka młoda, życie sobie marnuje przez te wyjazdy?

– Tak. Miałam kolegę na doktoracie, który raz zadzwonił i zapytał, gdzie jestem. Byłam na lotnisku w Oslo, nie pamiętam, czy jechałam, czy wracałam z wyprawy. Interesowało go, czy dalej bawię się w polarkę. Bo to dziecinne i powinnam wziąć się za poważniejszą pracę, mieć męża, dzieci. Klasyka. Moja rodzina przyjmuje to ze spokojem, przyzwyczaili się, że mnie nie ma. Kiedy przyjeżdżam do domu, to pytają, czy już wróciłam z wyprawy, czy dopiero jadę.

Fragment rozmowy z Katarzyną Greń

I jakby tego było mało, Kasia naprawdę znika na dwa i pół miesiąca w ciągu roku. Pracuje w miejscu, gdzie nie ma zasięgu telefonii komórkowej, wi-fi, a SMS-y, które można wysyłać z telefonu satelitarnego, są zdawkowe i pełnią funkcję czysto informacyjną. Dobrze jej z tym; kiedy jest na Spitsbergenie, zupełnie nie czuje potrzeby bycia na bieżąco z życiem w Polsce. W drugą stronę natomiast ta zasada nie obowiązuje.

fot. Patrycja Ulandowska-Monarcha

Spartańskie warunki, jakie panują w bazie – opalanie budynku drewnem dryftowym, możliwość wzięcia kąpieli tylko dwa razy w tygodniu czy codzienna praca w terenie – zupełnie jej nie przeszkadzają. Dzieciństwo spędziła w domu na wsi, w którym nie było łazienki, a gotowanie obiadu z siostrą dla nich i rodziców, którzy pracowali na trzy zmiany, było czymś zupełnie normalnym.

Pewnie dlatego Kasię drażnią osoby, które przyjeżdżają na stację i na wykonywanie obowiązków reagują przeciągłym „zaraaaz”; uważa, że praca powinna być zaplanowana, jeśli ma być efektywna. Z zachowaniem czujności, bo jej brak w warunkach arktycznych może skończyć się w najbardziej optymistycznym wariancie niepotrzebną kontuzją.

W 2018 roku kończyłam doktorat na wyprawie. Wymagało to ode mnie wiele planowania. Przygotowywałam posiłek, szłam w teren, wracałam, siadałam przy komputerze, mój promotor siedzący obok sprawdzał jeden rozdział, ja poprawiałam drugi, i tak się wymienialiśmy dzień po dniu. Pracowałam do momentu, aż wytrzymywały baterie w laptopie albo działał agregat. Non stop była praca przez sierpień i początek września. Pewnie, że mogłam nie robić doktoratu, ale ja i mój promotor włożyliśmy w to dużo pracy, więc głupotą byłoby to zostawić tylko dlatego, że gonią mnie terminy.

Fragment rozmowy z Katarzyną Greń
fot. Marta Majerska

Pomimo życia na walizkach, oszczędzania urlopu płatnego i brania bezpłatnego, żeby „wystarczyło na Spitsbergen”, a także finansowania w dużej mierze z własnej kieszeni wyjazdów na Północ, Kasia nic nie planuje zmieniać w najbliższym czasie. Jej organizm lubi niskie temperatury, a w Arktyce wystarcza jej pięć-sześć godzin, żeby się wyspać. W Polsce takie cuda się nie zdarzają.

W tym roku, w listopadzie, wyjeżdża na rok do Stacji Arctowskiego. Żeby podnieść sobie poprzeczkę i sprawdzić się podczas zimowania – nie tylko fizycznie, ale psychicznie. Bo dwa i pół miesiąca w roku to w ukochanych regionach podbiegunowych zdecydowanie za krótko.


Katarzyna Greń jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *