„Teraz już wolę być dłużej w tym świecie” – Sabina Kucięba

Meteorolog, anglista, polarnik – Sabina Kucięba to osoba, która w rubryce „doświadczenie zawodowe” może pochwalić się wieloma osiągnięciami. Absolwentka geografii ze specjalnością klimatologia i ochrona atmosfery oraz filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Uczestniczka dwóch ekspedycji całorocznych w regiony polarne: 39. Wyprawy Polarnej PAN na Spitsbergen na stanowisku meteorologa i 44. Polskiej Wyprawy Antarktycznej PAN na Wyspę Króla Jerzego na stanowisku obserwatora morskiego, a obecnie Atmospheric Scientist w British Antarctic Survey. W naszej rozmowie opowiada, co spowodowało, że tak bardzo pochłonęło ją bycie tam – w miejscu, gdzie jest więcej spokoju i piękna przyrody.

Daga Bożek: Zajmujesz się zawodowo wieloma rzeczami. Co najczęściej odpowiadasz, kiedy ktoś Cię pyta o zawód?

Sabina Kucięba: Ciekawe pytanie. (śmiech) Nie lubię żeńskich form niektórych zawodów w języku polskim, dlatego używam męskich. Z wykształcenia jestem klimatologiem, klimatolożka brzmi dość dziwnie. Jestem też meteorologiem, anglistą, filologiem. Ostatnio jednak chyba najczęściej odpowiadam, że jestem polarnikiem.

Praca meteorologa - wykonywanie równoważnika wodnego śniegu, Spitsbergen, kwiecień 2017, fot. K. Pałkowski
Praca meteorologa – wykonywanie równoważnika wodnego śniegu, Spitsbergen, kwiecień 2017, fot. K. Pałkowski

D.B.: Dlaczego dopiero od jakiegoś czasu, skoro na swoją pierwszą wyprawę pojechałaś w 2016, a więc już jakiś czas temu?

S.B.:Po wyprawie na Spitsbergen miałam poczucie, że pojęcie polarnik jest zarezerwowane dla naukowców pracujących w obszarach polarnych i opracowujących dane z tych regionów. Dlatego siebie nazywałam zimownikiem. Nie czułam, że zasługuję na miano polarnika. Na wyprawie co prawda pracowałam na stanowisku naukowym, ale moim obowiązkiem było wykonywanie pomiarów, a nie pisanie artykułów, jak to mają w zwyczaju naukowcy.

D.B.: Co spowodowało, że zaczęłaś mówić, że jesteś polarnikiem?

S.K.: Moje myślenie zmieniło się podczas zimowania na Stacji Arctowskiego. Rozmawialiśmy w grupie na ten temat przy okazji Dnia Polarnika. Jest to rosyjskie święto zawodowe. Myślę, że w Polsce też takie wydarzenie by się przydało. Zaczęliśmy dyskusję, komu przysługuje taki tytuł. Wpłynęła na to również twoja książka Polarniczki. Według różnych źródeł polarnik to albo naukowiec, zajmujący się regionami polarnymi, albo osoba mieszkająca w obszarach polarnych. Rok to kawał czasu, dlatego śmiało można powiedzieć, że zimownik jest nie tylko wizytatorem stacji, ale i jej mieszkańcem. Wtedy wspólnie stwierdziliśmy, że to wyrażenie do nas pasuje.

D.B.: Jak to się stało, że pojechałaś do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund?

S.K.: Było to związane z moimi studiami geograficznymi, bowiem wielu moich wykładowców prowadziło badania we wspomnianym miejscu czy też w Baranówce – sezonowej stacji badawczej należącej do Uniwersytetu Wrocławskiego. Podczas zajęć wykładowcy opowiadali o obszarach polarnych i w taki sposób dowiedziałam się o istnieniu stacji oraz wyprawach polarnych.

Przerwa na herbatkę przed Lodowcem Lange w czasie monitoringu morskiego,  Wyspa Króla Jerzego, styczeń 2021, fot. M. Błaszkowski
Przerwa na herbatkę przed Lodowcem Lange w czasie monitoringu morskiego, Wyspa Króla Jerzego, styczeń 2021, fot. M. Błaszkowski

D.B.: Czyli rozumiem, że to Cię skłoniło do złożenia aplikacji. A jakie miałaś wyobrażenia o tej pracy?

S.K.: Na Spitsbergen aplikowałam dwa razy. Kiedy za pierwszym razem się nie udało, miałam rok czasu na przemyślenia. Podczas pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej odniosłam wrażenie, że członkowie komisji chcieli podkreślić, jak trudna jest to praca, wykonywana w ekstremalnych warunkach – przez część roku panuje noc polarna, a izolacja nie należy do najłatwiejszych. Obcy sobie ludzie wybrani przez komisję z Instytutu w Warszawie nagle muszą nauczyć się współpracować i razem żyć. Dobrze, że to wszystko mocno wybrzmiało w czasie rekrutacji, bo uświadomiło mi kwestie, których nie brałam pod uwagę i pozwoliło poważnie przemyśleć decyzję. Kiedy aplikowałam rok później, wiedziałam, że jestem w stanie poradzić sobie z takimi wyzwaniami.

D.B.: Na jakim etapie życia wtedy byłaś?

S.K.: Świeżo po studiach.

D.B.: Czyli bardzo dobry moment.

S.K.: Tak. I bardzo się cieszę, że nie pojechałam rok wcześniej. Trudno byłoby mi się obronić na dwóch kierunkach przed wyprawą. Za mało miałabym na to czasu.

Przygotowywanie wiatromierza do instalacji na maszcie meteorologicznym, Cambridge, lipiec 2022, fot. S. Kucięba
Przygotowywanie wiatromierza do instalacji na maszcie meteorologicznym, Cambridge, lipiec 2022, fot. S. Kucięba

D.B.: Nie ma przypadków. Rozumiem, że za drugim razem aplikowałaś na to samo stanowisko?

S.K.: Tak, chciałam pracować jako meteorolog.

D.B.: A jak sobie poradziłaś z obowiązkami? Wtedy jeszcze na stacji było dwóch meteorologów, każdy pełnił po kolei dwudziestoczterogodzinny dyżur, a Ty zdaje się nie pracowałaś wcześniej w służbie meteorologicznej.

S.K.: Gdy wracam myślami do tamtego wyjazdu, stwierdzam, że był to ciężki kawałek chleba. Słyszałam opinie, że praca meteorologa to nic trudnego– ot, sprawdzi warunki pogodowe, coś uzupełni w tabelce. Moim zdaniem to bardzo wymagające stanowisko. Dyżur trwał całą dobę. Część pomiarów należało wykonać w ogródku meteorologicznym, bez względu na warunki pogodowe, zarówno w czasie zamieci śnieżnej, jak i w czasie siarczystego mrozu, i w dzień, i w nocy. Obserwacja pogody uczy analizy ciągu przyczynowo-skutkowego. Wszystko, co dzieje się na niebie, to proces. Każda chmura niesie ze sobą pewną informację, dlatego uważnie należy obserwować wszystkie zjawiska na niebie, by jak najpełniej oddać obraz sytuacji bieżącej. Depesze, które wysyłaliśmy, czyli zakodowane informacje o pogodzie bieżącej, trafiają do ogólnoświatowej bazy depesz z całego świata, które służą kolejno do tworzenia map synoptycznych. To był powód, dlaczego tak sumiennie należało wykonywać swoją pracę. Z drugiej strony dzięki mojej pracy wielokrotnie miałam możliwość obserwować cudownie tańczące na niebie zorze polarne. Tworzące się na niebie zielono-purpurowe kurtyny i pasy tworzyły nie lada spektakl, co czasem doprowadzało mnie do ogromnego wzruszenia. Było to jedno z najpiękniejszych zjawisk, jakie w życiu widziałam.

D.B.: A czy były monety, kiedy miałaś zwyczajnie dość tej pracy ze względu na charakter obowiązków?

S.K.: Nie pamiętam tak drastycznych momentów. Zdarzało mi się jednak budzić w środku nocy, kiedy nie miałam dyżuru i wpadać w panikę, że zaraz muszę wysłać depeszę. Chcąc nie chcąc, cały rok czuwałam i myślałam o pogodzie panującej za oknem. To było spore obciążenie psychicznie.

D.B.: Z jakimi myślami kończyłaś pierwsze zimowanie?

S.K.:Było mi smutno, bo zarówno stacja, jak i moja wyprawa były moim domem, rodziną. Powrót do kraju, mimo że był powrotem do bliskich, oznaczał koniec przygody i eksploracji tego cudownego miejsca — nie będzie już lodowców za oknem, dalekich wypraw na skuterach śnieżnych po lodowcach i zamarzniętych fiordach, majestatycznych niedźwiedzi i słodkich lisów polarnych.

Skuterem śnieżnym przez Lodowiec Hansa, Spitsbergen, maj 2017, fot. A. Uszczyk
Skuterem śnieżnym przez Lodowiec Hansa, Spitsbergen, maj 2017, fot. A. Uszczyk

D.B.: Wspominałaś, że pierwsze zimowanie przypadło w dobrym momencie. Myślę, że koniec studiów to etap w życiu, kiedy człowiek zastanawia się, co dalej. W Twoim przypadku był to wyjazd na zimowanie. Jak myślisz, czy i na ile zdeterminowało to Twoje dalsze życie? A może to był konkretny plan na przyszłość?

S.K.: Kiedy kończyłam zimowanie na Spitsbergenie, wiedziałam, że moim kolejnym celem jest roczny pobyt w Stacji Arctowskiego. Myślę, że był to pewien rodzaj układanki. Arctowski by się nie wydarzył, gdyby nie Hornsund oraz moja kolejna praca w Obserwatorium Geofizycznym w Świdrze pod Warszawą.

D.B.: Czy myślałaś o karierze naukowej?

S.K.: Nigdy nie chciałam być naukowcem. Ten zawód kojarzy mi się z mrówczą pracą skupioną na pisaniu artykułów. Naukowiec to osoba całkowicie poświęcona nauce, oderwana od rzeczywistości. Ja mam inne podejście. Zimowanie pozwala na całkowite zanurzenie się w świecie natury. Uważam, że zimowania to moje najlepsze doświadczenia życiowe. To przełamywanie własnych słabości, walka z żywiołem lub podporządkowanie się naturze.

D.B.: To zapytam przekornie – wspomniałaś, że naukowcy to osoby oderwane od rzeczywistości, pochłonięte swoją pracą. A jak jest z polarnikami? Czy przypadkiem w tej fascynacji regionami polarnymi nie występuje podobny mechanizm, kiedy człowiek odrywa się od znanej mu codzienności?

S.K.: Jak najbardziej. (śmiech) Dla mnie udział w zimowaniu to misja. Podobnie jest w przypadku żołnierza. Zostawiamy wszystko, co mamy w kraju, rodzinę i przyjaciół, jadąc w odległy zakątek świata. Nie możemy wrócić na Święta, nie wyjeżdżamy na urlop. Żyjemy w ekstremalnych warunkach i nigdy z wyprawy nie powracamy tacy sami.

Spacer w czasie nocy polarnej, Spitsbergen, luty 2017, fot. M. Sadowski
Spacer w czasie nocy polarnej, Spitsbergen, luty 2017, fot. M. Sadowski

D.B.: A czy miałaś poczucie, że będąc w stacji, reprezentujesz Polskę przed zagranicznymi gośćmi, naukowcami, jesteś kimś w rodzaju nieformalnego ambasadora?

S.K.: Myślę, że funkcja reprezentacyjna jest wpisana w polarnictwo. Do stacji Hornsund przyjeżdża gubernator Svalbardu, politycy. Na stacji Arctowskiego spotyka się turystów z całego świata, w sąsiedztwie są zlokalizowane bazy z innych państw:  Brazylii, Peru, Chin, Urugwaju, Chile, Korei Południowej, Argentyny, Rosji. To stwarza warunki do kontaktów międzynarodowych. Razem z kolegami z wyprawy staraliśmy się jak najlepiej przyjmować gości, częstując ich choćby tradycyjną polską kiełbasą i sernikiem. (śmiech) Nasza stacja antarktyczna wygląda domowo, co bardzo się podobało zagranicznym gościom. Wnętrze mesy pokryte jest boazerią, na której wiszą zdjęcia z poprzednich wypraw oraz dary od innych stacji, na stole zawsze jest sporo jedzenia i picia. Czuć polską gościnność.

D.B.: To skoro o domu mowa, pochwal się, jakie było Twoje danie popisowe, które gotowałaś na stacji.

S.K.: W obu stacjach po okresie letnim, kiedy nie ma już kucharza, dyżury kuchenne przejmują zimownicy. Każdy po kolei musi gotować dla pozostałych. Na Stacji Arctowskiego miałam dwa dania popisowe. Pierwsze to były krewetki przygotowywane na różne sposoby. Moja siostra się z tego śmiała i porównywała mnie do Bubby z filmu Forest Gump. Jego mama gotowała krewetki na tysiąc sposobów. Tak również było w moim przypadku. Zapas krewetek mieliśmy dość spory, dlatego zawsze próbowałam coś z nich wyczarować. I zawsze wszystkie znikały. Nie wszyscy jednak je lubili, dlatego nie podawałam tego jako danie główne. To był bardziej dodatek. Natomiast moim popisowym ciastem był sernik.

D.B.: Z rodzynkami czy bez?

S.K.:Bez, bo nie lubię. (śmiech) A ty?

D.B.: Ja lubię taki na bogato – nie tylko z rodzynkami, ale też ze skórką pomarańczową i na cieście kruchym!

S.K.: Skórkę pomarańczową ciężko by było znaleźć na stacji. (śmiech) Korzystam z rodzinnego przepisu. Sernik ten jest wysoki, puszysty, mokry. Najlepszy na świecie! Piekłam go podczas pobytów na obu stacjach. Na Arctowskim w pewnym momencie to już stało się moją etykietką. Było kilka osób, które nieustannie prosiły mnie o upieczenie tego ciasta. Na szczęście koledzy pomagali w pieczeniu, więc praca szła szybko i wesoło.

D.B.: A jaki trik stosowałaś, żeby ten mrożony twaróg, jaki jest w zapasach stacyjnych przechowywany w temperaturze -20 stopni, nadawał się na sernik?

S.K.:Nie wiem, czy to był trik, ale najpierw go rozmrażałam, a potem mieliłam w maszynie.

D.B.: Pytam dlatego, bo u nas twaróg po rozmrożeniu był bardzo sypki. Pamiętam, że mieliłam go kilkukrotnie, żeby miał bardziej kremową konsystencję. Latem kucharka robiła ser biały na stacji – wykorzystywała do tego mleko UHT, do którego dodawała odpowiednie bakterie – i z niego sernik wychodził całkiem niezły.

S.K.: U mnie wspomniany system działał. Nie zdarzyło się, żeby sernik mi nie wyszedł. Zawsze znikała cała blacha!

D.B.: Na wyprawę do Stacji Arctowskiego dostałaś się za pierwszym razem, czy też było kilka prób?

S.K.: Po powrocie ze Spitsbergenu pracowałam w Obserwatorium Geofizycznym w Świdrze. Najpierw miałam pomysł, żeby wysłać aplikację po kilku miesiącach pracy w nowym miejscu, ale stwierdziłam, że to nie jest dobry moment na kolejną wyprawę. Nie byłam gotowa na kolejny ekstremalny rok. Aplikację wysłałam rok później.

D.B.: I się udało.

S.K.: Tak, wszystko ułożyło się w jedną całość.

Tam, daleko, Wyspa Króla Jerzego, listopad 2020, fot. T. Kurczaba
Tam, daleko, Wyspa Króla Jerzego, listopad 2020, fot. T. Kurczaba

D.B.: Z powodu pandemii były pewne problemy z Waszym powrotem ze Stacji Arctowskiego, wróciliście do kraju parę miesięcy później. Wiem, że jako osoba z doświadczeniem polarnym jesteś przygotowana na niespodzianki logistyczne, ale czy to nie wpłynęło negatywnie na Twoje postrzeganie udziału w wyprawie?

S.K.: Na pewno się cieszę, że na stacji spędziliśmy ponad rok, bo początkowo informowano nas, że możemy wrócić wcześniej. Do Polski wróciliśmy po prawie szesnastu miesiącach. W zimowaniu fajna jest obserwacja całego cyklu życia otaczającej natury. Gdybyśmy wyjechali wcześniej, sporo byśmy stracili pod względem obserwacji przyrodniczych, jak na przykład powrót pingwinów z wody na tereny lęgowe, ponowne budowanie gniazd z kamieni, wysiadywanie jaj i obserwacja dorastających pisklaków najpierw przy rodzicach, a potem w tzw. żłobkach z innymi maluchami. Sporo również dzieje się na zatoce, jest bardzo dużo wielorybów, które niespodziewanie wynurzają się przy samym pontonie. Te ogromne zwierzęta niejednokrotnie towarzyszyły nam w czasie mojego monitoringu morskiego. Jednym z najpiękniejszych i niespodziewanych momentów było wyskakiwanie humbaka z wody. Czterdziestotonowy ssak wykonywał piruety w powietrzu, pokazując siebie w całej okazałości. Kolejno ta masa lądowała z ogromnym hukiem w wodzie, tworząc wokół siebie sporą falę. Jako obserwator morski spędziłam ogrom czasu na wodzie, ale taki spektakl miałam możliwość obserwować tylko raz.

D.B.: Jak odnalazłaś się po powrocie do rzeczywistości, w której pod Waszą nieobecność sporo się zmieniło – wybuchła pandemia, co diametralnie wpłynęło na różne sfery życia.

S.K.: To było dziwne doświadczenie. Przez półtora roku byliśmy poza zasięgiem wirusa, który sparaliżował świat. Antarktyka bowiem była jedynym miejscem na świecie bez covida. To przypominało film science fiction. Tymczasem u nas toczyło się normalne życie. Kiedy wróciliśmy, szczepionki zaczęły się pojawiać, więc mieliśmy poczucie, że sytuacja zaczyna być pod kontrolą. Trochę obawiałam się o swoje zdrowie, bo organizm po tak długim pobycie w regionach polarnych jest bardziej podatny na choroby. W stacji było sporo pracy fizycznej przy częstej ekspozycji na trudne warunki atmosferyczne. Nie jedliśmy również świeżych warzyw i owoców. Odczuwałam osłabienie organizmu. Dlatego po powrocie ograniczyłam kontakty z ludźmi. Przeżywałam pandemię z opóźnieniem, choć już w innych warunkach, bo wiedza o wirusie była zdecydowanie większa.

W czasie wyprawy narciarskiej przez zamarzniętą zatokę do Lodowca Zalewskiego, Wyspa Króla Jerzego, wrzesień 2020, fot. J. Plenzler
W czasie wyprawy narciarskiej przez zamarzniętą zatokę do Lodowca Zalewskiego, Wyspa Króla Jerzego, wrzesień 2020, fot. J. Plenzler

D.B.: Poza tym było u Ciebie sporo zmian – zamieniłaś pracę w obserwatorium na zatrudnienie w korporacji, podjęłaś decyzję o powrocie w rodzinne strony, opuszczając Warszawę, która jest dość mocno związana z polarystyką. Wyglądało na to, że robisz sobie przerwę od regionów polarnych. Dlaczego zdecydowałaś się na taki kierunek?

S.K.: Nie chciałam wracać do Warszawy. Po powrocie z wyprawy zaczęłam szukać ogłoszeń o pracę w innych stacjach badawczych. Akurat trwała rekrutacja w British Antarctic Survey (BAS) – Brytyjskim Instytucie Antarktycznym. Serce mi szybciej zabiło. Wysłałam dokumenty. Proces rekrutacyjny jednak trwał długo, dlatego między Arctowskim a BAS-em pojawiła się praca w korporacji – liniach lotniczych. Zupełnie jednak tego nie żałuję, dużo tam się nauczyłam i zyskałam nowych przyjaciół.

D.B.: Czym się zajmowałaś?

S.K.: Pracowałam w Qatar Airways i obsługiwałam telefonicznie pasażerów z całego świata. Praca w call center wydaje się prosta, ale taka nie była. Znajomość języka angielskiego była wymagana na wysokim poziomie. Drugą kwestią było rozwiązanie problemu pasażera. Ludzie często dzwonią na infolinię z dziwacznymi pytaniami.

D.B.: Na przykład?

S.K.: Jedna pani chciała kiedyś lecieć z kosiarką. Ludzie chcieliby przewieźć wszystko. Inny pan pytał, czy jego dwójka małych dzieci, niemowlę i trzyletnie dziecko, mogą podróżować same bez opieki. Nie wiem, jak on sobie wyobrażał, kto się zajmie tymi dziećmi w samolocie.

W krainie pingwinów, Wyspa Króla Jerzego, październik 2020, fot. S. Kucięba
W krainie pingwinów, Wyspa Króla Jerzego, październik 2020, fot. S. Kucięba

D.B.:Bardzo dobry trening przed pracą w British Antarctic Survey – po pierwsze, praca w środowisku międzynarodowym, a po drugie – kontakt z niecodziennymi sytuacjami.

S.K.: Myślę, że tak. Przez osiem godzin dziennie miałam zajęcia z nieustannego słuchania i mówienia w języku angielsku. (śmiech)

D.B.: Czyli rozumiem, że z BAS-u odezwali się z propozycją pracy, kiedy Ty już zdążyłaś znaleźć zatrudnienie w nowej firmie?

S.K.: Tak. Proces rekrutacyjny trwał kilka miesięcy. Dokumenty wysłałam wiosną 2021 roku, w lipcu zaproszono mnie na rozmowę rekrutacyjną, a w sierpniu zdecydowano się na moją kandydaturę. Zmiana przepisów i wymóg posiadania wizy do Wielkiej Brytanii sprawiły, że proces ten wydłużył się o kolejne miesiące. Oprócz zgromadzenia sporej liczby dokumentów musiałam wykazać, że znam język angielski na odpowiednim poziomie.

D.B.: Jak nazywa się Twoje stanowisko i czym w ramach pracy w British Antarctic Survey się zajmujesz?

S.K.: Moje stanowisko to Halley Antarctic Atmospheric Scientist. Jest to połączenie pracy meteorologa i chemika atmosfery. Kontrakt podpisałam na dwa lata – głównie pracuję w Cambridge, a sezonowo będę na stacji Halley zlokalizowanej na Lodowcu Szelfowym Brunta na Antarktydzie. W Cambridge zajmuję się obróbką danych meteorologicznych, monitoringiem parametrów pogodowych rejestrowanych przez instrumenty meteorologiczne w Cambridge i na stacji. Jestem też odpowiedzialna za sprzęt od strony technicznej, instalowanie, programowanie, obsługę. W polskich stacjach zazwyczaj zajmowała się tym inna osoba, np. elektronik czy informatyk. Biorę też udział w projekcie związanym z digitalizacją danych z raportów meteorologicznych z lat 40. i 50. z brytyjskich stacji antarktycznych, które powstały w czasie tzw. Operation Tabarin – tajnej brytyjskiej misji na Antarktydę w trakcie II wojny światowej oraz w czasie Międzynarodowego Roku Geofizycznego – projektu naukowego, dzięki któremu badania zaczęły być prowadzone w miejscach dotąd niezbadanych (w tym czasie powstało wiele stacji polarnych, na przykład polska stacja Hornsund i stacja Halley). Jedną ze stacji powstałej w tym czasie była również nieistniejąca już Base G (Baza G), która położona była w okolicach Stacji Arctowskiego. Obecnie na tym miejscu znajduje się brazylijska stacja Ferraz, jednak do dziś są tam pozostałości po stacji brytyjskiej, co miałam możliwość zobaczyć na własne oczy. Gdy pojadę na stację Halley, będę wysyłać zakodowane depesze SYNOP z danymi meteorologicznymi oraz zbierać próby powietrza i śniegu. Codziennie będę wysyłać radiosondę balonem w powietrze, która będzie zbierać informacje o temperaturze, wilgotności, prędkości i kierunku wiatru od powierzchni ziemi do stratosfery. Te dane kolejno posłużą do tworzenia modeli prognozy pogody. Będę również zajmować się instalacją nowych instrumentów. Co ciekawe, na Halley VI jest prowadzony monitoring ilości ozonu w atmosferze z wykorzystaniem spektrofotometru Dobsona, a zjawisko tzw. dziury ozonowej zostało po raz pierwszy na świecie opublikowane w latach 80. przez naukowców z BAS-u w czasopiśmie naukowym „Nature”. Stwierdzili oni, że ilość ozonu nad stacją Halley drastycznie spadła, co było bezpośrednio związane ze zwiększeniem użycia chlorofluorowęglowodorów (CFCs) – substancji chłodzących i rozpuszczalników używanych w przemyśle. Spadek ilości ozonu, który pełni funkcję ochronną w atmosferze przed rakotwórczymi promieniami słonecznymi, był zatem spowodowany przez człowieka. Dziś dzielę biuro z jednym z tych naukowców – Jonathanem Shanklinem.

Wykonywanie pomiarów sondą CTD w Zatoce Admiralicji, grudzień 2020, fot. J. Plenzler
Wykonywanie pomiarów sondą CTD w Zatoce Admiralicji, grudzień 2020, fot. J. Plenzler

D.B.: Z tego, co pamiętam, Halley VI jest obecnie tylko stacją letnią. Kilka lat temu podjęto decyzję o jej zamknięciu na okres zimowy.

S.K.: Zgadza się. Mi to odpowiada. Teraz już wolę być dłużej w tym świecie i wyjeżdżać tylko na czas antarktycznego lata.

D.B.: Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na Antarktydę powinnaś dotrzeć…

S.K.: W listopadzie.

D.B.:Masz za sobą zimowania w dwóch polskich stacjach całorocznych w Arktyce i w Antarktyce, teraz pracujesz w prestiżowej zagranicznej jednostce BAS. Czy badania polarne to ten kierunek, w którym chciałabyś się rozwijać?

S.K.: To jest trudne pytanie. Oba zimowania były moim marzeniem, praca dla BAS to konsekwencja polskich wypraw. Chcę tam wracać, choć zupełnie nie wiem, co będzie dalej. Ja jestem niespokojną duszą, nie potrafię usiedzieć długo w jednym miejscu. Kocham odkrywać i marzyć. Na chwilę obecną taka praca mi pasuje. Mnie za to zastanawia, czy przypadkiem nie jesteśmy jedynymi kobietami, które zimowały w obu polskich stacjach?

D.B.: Sprawdzałaś to? Może tak być. (śmiech) Musimy jeszcze kogoś zaprosić do tego zacnego grona! Bo coś nas mało.

S.K.: Myślę, że kobiecie trudniej zdecydować się na drugie i kolejne zimowania, bo często koliduje to z życiem rodzinnym. Panowie mają łatwiej w tej kwestii.

D.B.: Dzięki za rozmowę!


Meteorolog, anglista, polarnik, ale przede wszystkim poszukiwaczka przygód i marzycielka – tak opisuje siebie Sabina Kucięba, uczestniczka dwóch wypraw zimowych do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie oraz Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego. Obecnie pracownik British Antarctic Survey.

Zdjęcie w nagłówku: Przy spektrofotometrze Dobsona, Cambridge, kwiecień 2022, fot. S. Kucięba


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

2 odpowiedzi na “„Teraz już wolę być dłużej w tym świecie” – Sabina Kucięba”

  1. Cieszę się, że praca Sabiny jest jej pasją a pasja pracą, to wielkie szczęście, właśnie w ten sposób realizować swoje marzenia i cele życia. Jesteśmy z Sabiny Sabiny dumni jak rodzina i jako Polacy.
    Życzymy Jej dalszych sukcesów i zdrowia by mogła dalej fascynować się światem a nas cieszyć swoją odwagą, wytrwałością i osiągnięciami.
    Gratulacje Sabinie!
    Oraz gratulacje rodzicom Wiesławie i Bogdanowi!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *