Żyje pomiędzy Islandią, Grenlandią a Spitsbergenem. Pracy w rejonach polarnych jako przewodnik turystyczny poświęciła kawał swojego życia. Od paru lat zajmuje się również pracą naukową. O tym, jakie wyzwania niesie taki styl życia i co oznacza dla Arktyki masowa turystyka opowiada Barbara Olga Hild – instruktorka w szkole dla przewodników na Grenlandii i badaczka.
Daga Bożek: Gdzie obecnie mieszkasz?
Barbara Olga Hild: Mieszkam w Qaqortoq. Jest to największe miasto w południowej Grenlandii. Jestem tu od paru tygodni, ale na Grenlandii mieszkam od kilku lat. Choć słowo „pomieszkuję” byłoby lepszym określeniem.
D.B.: Pytam nie bez powodu, bo sporo podróżujesz – głównie między Grenlandią, Svalbardem a Islandią.
B.O.H.: Wynika to głównie z mojej pracy. Robię doktorat na Uniwersytecie Islandzkim i naukowo zajmuję się tematyką przewodników w rejonach polarnych. Współpracuję z trzema szkołami dla przewodników w wymienionych przez ciebie miejscach. Obecnie jestem koordynatorem programu w szkole dla przewodników na Grenlandii. Wcześniej przez kilka lat mieszkałam na Svalbardzie.
D.B.: A kiedy przyjechałaś na Islandię?
B.O.H.: W 2014 roku. W tym czasie wyleciałam na Spitsbergen, gdzie mieszkałam prawie cztery lata. Trochę to skomplikowane. (śmiech)
D.B.: A jak się zaczęła Twoja przygoda z rejonami polarnymi?
B.O.H.: Trzynaście lat temu wyjechałam z Polski do Stanów Zjednoczonych. Byłam skautką i pracowałam dla amerykańskiej organizacji w sezonach letnich łącznie przez trzy lata. Tam złamałam nogę, ale paradoksalnie wyszło mi to na dobre, bo poznałam dziewczynę mieszkającą w Chinach. Wtedy bardzo interesowała mnie Azja, więc znalazłam pracę w tym kraju jako instruktor w zakresie „outdoor education” – edukacji poprzez przyrodę, edukacji doświadczalnej. Przez trzy lata mieszkałam głównie w Chinach, ale również w Indonezji i Korei Południowej. W tym ostatnim kraju, gdzie pracowałam w organizacji skautowej, dowiedziałam się o programie umożliwiającym wyjazd na Islandię. Pojechałam na tę wyspę jako wolontariusz w organizacji dla skautów, uczestniczyłam w kursach ratowniczych. Udało mi się wtedy odwiedzić też Grenlandię, gdzie bardzo mi się spodobało. Obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę.
D.B.: Co Ci się tak spodobało w rejonach zimnych?
B.O.H.: Bycie w dzikiej naturze. Wcześniej tego nie doświadczyłam – wychodzisz na dwór i jesteś elementem przyrody. Jest w tym pewna dzikość, niedostępność. Żyje tam bardzo mało ludzi, a ci nieliczni są częścią natury. W Chinach obecność wśród tłumu mi nie przeszkadzała, sama wychowałam się w mieście. Ale nie przeszkadzało mi też bycie w miejscu, gdzie jest mało ludzi. Intrygowało mnie, jak ludzie żyją normalnym życiem w tak niedostępnych miejscach, gdzie każdy plan jest zależny od pogody, nic nie jest dosłowne, a szacunek do otoczenia jest zupełnie inny.
D.B.: Wspominałaś, że chciałaś zrozumieć ludzi żyjących w Arktyce. Czy po tylu latach mieszkania tam choć trochę, a może w większym stopniu, udało Ci się to?
B.O.H.: Wydawało mi się, że magicznym kluczem do zrozumienia Islandczyków jest nauka islandzkiego. Ale kiedy doszłam do momentu, kiedy płynnie zaczęłam posługiwać się tym językiem, byłam zdziwiona rozmowami o niekoniecznie ważnych rzeczach. Problemy na Islandii są takie same, jak w innych szerokościach geograficznych. Tylko tło i środowisko są inne. Zatem znajomość języka nie pomogła mi zrozumieć społeczeństwa islandzkiego, ale dała mi szansę bycia jego większą częścią, uczestniczenia w jego życiu. Przez rok pracowałam w przedszkolu jako nauczycielka na północy Islandii, mieszkałam na farmie i byłam częścią lokalnej społeczności. Należałam do grupy ratowniczej i to mi uświadomiło, jaką ci ludzie mają więź z przyrodą. System ratowniczy na Islandii opiera się na wolontariacie. Jak coś się dzieje, to mieszkańcy potrafią się zorganizować i działać wspólnie, żeby kogoś ratować. Mimo że Islandia jest otwartym krajem, nie jest łatwo wejść w tamtejsze społeczeństwo. Co do Grenlandii, to znam zaledwie parę grenlandzkich słów, więc trudniej mi zrozumieć lokalną kulturę. Mimo to przebywanie z mieszkańcami tej wyspy i słuchanie ich jest dla mnie najważniejszą rzeczą, jakiej się tam nauczyłam. Bardziej niż dialog liczy się to, żeby umieć słuchać innych. Grenlandczycy natomiast są bardzo otwarci na dzielenie się własnymi historiami.
Szkoła ratowników (ICE-SAR) na Islandii, fot. archiwum prywatne B.O.H. (Barbara druga z lewej).
D.B.: W przeciwieństwie do Islandii i Grenlandii życie na Svalbardzie jest czymś zupełnie innym, ponieważ nie ma tam ludności rdzennej. Jest to społeczność międzynarodowa, więc na pewno zupełnie inaczej tam funkcjonujesz.
B.O.H.: Spędziłam jedną zimę na Grenlandii, pracując jako przewodnik w Ilulissat. Przeszkadzał mi wtedy brak dostępu do informacji. Oczywiście, wynikało to z mojej nieznajomości grenlandzkiego i duńskiego, ale również przeszkadzało mi to z perspektywy zachodniego człowieka. Na Svalbardzie doceniałam dobry przepływ informacji, miałam się od kogo uczyć. Zajmowałam się tam psimi zaprzęgami, wycieczkami narciarskimi po górach. Kiedy zamieszkałam na Grenlandii, zauważyłam ogromny szacunek do lokalnej wiedzy. Natomiast jako naukowiec widzę, jak ta wiedza jest niedoceniona. Dużo ludzi chce przyjechać i zrozumieć Grenlandię, ale nie widzą warstw, przez które trzeba przejść – kolonializm, różnorodność kulturowa, kwestie ekonomiczne czy społeczne. Trzeba mieć świadomość istnienia tych warstw. Teraz już bardziej rozumiem, dlaczego wiedza nie jest tak powszechna, bo to jest zupełnie inna kultura. Dlatego jako przewodnik nie do końca rozumiem, jak wiele firm turystycznych może tutaj przyjeżdżać i oferować swoje usługi, nie znając realiów. Szczególnie, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa.
D.B.: Jak długo pracujesz jako przewodnik w rejonach polarnych?
B.O.H.: Od 2017 roku. Zaczęłam na Islandii – chodziłam po lodowcach jako drugi przewodnik i oprowadzałam turystów. W 2017 i 2018 roku byłam w szkole przewodników na Svalbardzie. Przewodziłam na Grenlandii zimą i latem. Potem jeden sezon pracowałam na Antarktydzie na statku, a następnie wróciłam na Svalbard.
Praca jako przewodnik skuterowy na Svalbardzie, fot. archiwum prywatne B.O.H.
D.B.: Coraz więcej mówi się o turystyce masowej w rejonach polarnych. Toczy się dyskusja, jaki ma to wpływ na środowisko naturalne i czy powinno się to zjawisko ograniczyć. Jak ta sytuacja wygląda z Twojej perspektywy jako przewodnika z bardzo dużym doświadczeniem? Jaki rodzaj turystów przyjeżdża w rejony polarne?
B.O.H.: Myślę, że Grenlandia jest w zupełnie innym miejscu niż Svalbard i Islandia, bo za parę lat otworzą się tutaj międzynarodowe lotniska, a turystyka masowa dotrze tutaj tak czy siak. Pytanie, czy pójdzie to w stronę Islandii i zjawiska, które nazywa się „overtourism”, co oznacza, że turystów jest tak wielu, że nie wiadomo, gdzie jest lokalna społeczność. Na Grenlandii nie ma tylu mieszkańców, żeby turystyka opierała się na lokalnej społeczności. Dlatego trzeba ją zasilać pracownikami z zewnątrz. Myślę, że turystyka masowa jest trudna do uniknięcia. Jeśli kraje chcą się rozwijać, budować infrastrukturę, pojawi się więcej ludzi. Pytanie, kim powinni być ci turyści. Grenlandia jest bardzo droga, ale nie każdy zamożny turysta docenia jej wielowarstwowość. Z kolei wielu osobom, które żyją na niższym poziomie ekonomicznym, nie można odmówić świadomości i umiejętności podróżowania. Dlatego oferta turystyczna nie powinna być skierowana tylko do ludzi najbogatszych. Dobrze, żeby turystyka na Grenlandii była regulowana, aby przewodnicy lokalni byli w stanie z niej żyć, a miejscowi mieli z niej jak najwięcej i decydowali o kierunkach jej rozwoju.
D.B.: Z jakimi zachowaniami spotykasz się najczęściej wśród turystów przyjeżdżających na Grenlandię i Spitsbergen?
B.O.H.: Na zachowanie turystów wpływają zmiany klimatu i zjawisko, które się nazywa „last chance tourism”. Ludzie chcą zobaczyć niektóre miejsca, zanim te znikną. Osobną grupą są influencerzy, których obecność w turystyce widzimy od dwóch-trzech lat. Wywołują śmieszne sytuacje – chcą podpłynąć bliżej do niedźwiedzia polarnego, żeby mieć lepsze ujęcie, lub dotknąć czoła lodowca z pokładu żaglówki. Niestety coraz więcej tego typu turystów jeździ w rejony polarne. Według statystyk najlepiej sprzedawanym produktem turystycznym wcale nie są wyprawy wielodniowe. Na Islandii jest to dwu-trzygodzinne chodzenie po lodowcu, na Spitsbergenie parogodzinna przejażdżka skuterem, a na Grenlandii zainteresowaniem cieszą się jednodniowe wycieczki – czyli coś, co jest łatwe w dostępie i w miarę tanie. Turyści nie są przygotowani na długie wyprawy i niewygody terenowe, bo taka turystyka powoli odchodzi do lamusa. Jednocześnie coraz więcej ludzi jest w stanie samemu organizować takie wyprawy. Mainstreamowa turystyka nie jest zbyt wymagająca, a ci, którzy już raz doświadczyli bycia w rejonach polarnych, często chcą sami organizować kolejne wyjazdy.
D.B.: Biorąc pod uwagę Twoje dotychczasowe doświadczenie zawodowe i długoletnie przebywanie w rejonach polarnych, praca doktorska, nad którą obecnie pracujesz, jest naturalną konsekwencją tego okresu.
B.O.H.: Nie ma badań naukowych dotyczących typów turystów w rejonach polarnych. To, co wcześniej mówiłam, wynika z danych statystycznych, którymi dysponują firmy organizujące wyprawy. Wiedza dotycząca motywów, jakimi kierują się turyści, aby jechać w rejony polarne przydałaby się w szkołach dla przewodników turystycznych. Pewnym źródłem informacji są media społecznościowe i treści, jakie ludzie udostępniają. Praca doktorska wynikła stąd, że sama pracuję jako przewodnik turystyczny, byłam zaangażowana w grupę ratowniczą (SAR) na Islandii. Chciałam zaangażować się w podobne działania na Svalbardzie po skończeniu tamtejszej szkoły przewodników, ale usłyszałam, że nie mogę, bo nie znam norweskiego. Zaintrygowało mnie to, bo w społeczności, która jest międzynarodowa moje wcześniejsze doświadczenie zawodowe okazało się niewystarczające ze względu na język. A tymczasem turyści przyjeżdżają tam z różnych krajów. To spowodowało, że chciałam zrozumieć, w jaki sposób SAR współpracuje ze szkołami dla przewodników i lokalną społecznością, a także skąd przewodnicy czerpią swoją wiedzę i jak podejmują decyzje. Interesowało mnie to tym bardziej, że nie wszyscy kończą szkołę dla przewodników; niektórzy trafiają do tego zawodu przez przypadek. Kiedy zaczęłam drążyć ten temat, okazało się, że nikt nie przeprowadzał podobnych badań. Postanowiłam to uzupełnić.
D.B.: Bardzo przydatne badania. Nie tylko z punktu widzenia Twoich dalszych zainteresowań naukowych, ale również możliwość praktycznego zastosowania tych informacji w pracy przewodników.
B.O.H.: Gdy pojechałam na Grenlandię zimą 2018 roku, byłam jeszcze w szkole przewodników. Podczas praktyk na Grenlandii zapytałam, co zrobić, jeżeli ktoś ulegnie wypadkowi. Usłyszałam odpowiedź, że trzeba zadzwonić do danej osoby, a ta osoba zadzwoni do kogoś innego. Wtedy uświadomiłam sobie, że na Grenlandii nie ma skomunikowanego systemu powiadamiania o wypadkach nagłych. Niedawno zakupiono jeden śmigłowiec ratunkowy. Dotarcie nim na północ Grenlandii zajmuje kilka godzin, więc gdy wypadniesz z łódki do zimnej wody, nie ma szans na uratowanie cię. Natomiast żeby dostać się na wschód Grenlandii, często jest wysyłany śmigłowiec z Islandii. Gdy zabieramy naszych studentów-przewodników do bazy SAR na Grenlandii i pytamy ich, gdzie zadzwonią, gdy coś się stanie, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Zazwyczaj słyszy się, żeby zadzwonić na lokalną policję, a ta być może przekaże komunikat gdzieś dalej. Mieszkając na Grenlandii, musisz rozumieć, jak działa miejscowy system udzielania pomocy. Policja operuje tylko na lądzie, Arctic Commando, która jest jednostką militarną, na morzu. Do wypadków dochodzi w obu miejscach, a policja zazwyczaj nie ma możliwości udzielania pomocy w takich przypadkach. Jest zdana na pomoc innych. I teraz pytanie – jak ja, jako przewodnik z zupełnie innego kraju, mogę wziąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo osób, które jadą ze mną na wyprawę? Nawet nie wiem, pod jaki numer zadzwonić, nie mówiąc już, że nie znam lokalnego języka. Policjant może być Duńczykiem i mówić po angielsku, ale nie znać grenlandzkiego i przez to nie zdobyć informacji potrzebnych do udzielenia pomocy. Dlatego odpowiedzialność za grupę w takich warunkach jest ogromna. Na Islandii funkcjonuje bardzo dobra grupa SAR. Śmigłowiec jest w stanie dotrzeć w ciągu czterdziestu pięciu minut praktycznie w każde miejsce i do każdego przypadku. Grupy ratownicze są rozmieszczone w różnych częściach kraju i jesteśmy w stanie wysłać trzysta ludzi na poszukiwanie jednej zaginionej osoby. Tymczasem na Grenlandii wypadków, że ktoś wypływa w morze i nie wraca jest bardzo wiele. Zazwyczaj nie wiadomo, jaka była przyczyna śmierci i nie ma możliwości zbadania tego. Każdy, kto przyjeżdża w takie miejsce, musi mieć tego świadomość. Tymczasem tej świadomości nie mają zarówno firmy, jak i turyści; podobnie jak nie ma przepisów, które regulują, kto może zostać przewodnikiem. Ważne, że wszystko się ładnie reklamuje i sprzedaje. Oprócz badań naukowych celem mojego doktoratu jest zbudowanie przekonania, jak ważna jest rola przewodników w turystyce. Dlatego powinno się podejmować działania mające na celu jak najlepsze ich przeszkolenie.
Ćwiczenia z helikopterem ratowniczym na Svalbardzie w szkole przewodników, fot. archiwum prywatne B.O.H.
D.B.: Opowiedz o swoim poprzednim wykształceniu. Co doprowadziło cię do doktoratu o takim temacie?
B.O.H.: Licencjat uzyskałam z dziennikarstwa i komunikacji społecznej, a studia magisterskie ukończyłam na filologii angielskiej ze specjalnością nauczycielską. Tak więc mogę mówić, że jestem nauczycielem. Na Uniwersytecie Islandzkim studiowałam język islandzki przez rok. Skończyłam szkołę przewodników na Svalbardzie i studiowałam bezpieczeństwo arktyczne w ramach kursów na UNIS-ie – uniwersytecie svalbardzkim. Potem pojawił się doktorat.
D.B.: Zapytałam nie bez powodu o Twoje wykształcenie, bo myślę, że po lekturze naszej rozmowy wiele osób może być zainteresowanych pracą przewodnika w rejonach polarnych. Jakie cechy powinna mieć osoba wykonująca taki zawód?
B.O.H.: Wskazałabym dwie rzeczy. Trzeba być ciekawym świata. Dzięki temu jesteś w stanie tolerować i inspirować ludzi, którzy biorą udział w wycieczkach. Turyści mają mnóstwo pytań, a swoje wyobrażenie o danym miejscu budują na już zdobytej wiedzy. Stąd trudno im zrozumieć rzeczy, z którymi do tej pory się nie spotkali, jak na przykład zmiany klimatu, które dotyczą lokalnych mieszkańców rejonów polarnych. Jeżeli tracisz ciekawość, przestajesz być dobrym przewodnikiem. Jest to praca powtarzalna, więc ważne jest zaangażowanie. Kolejna kwestia to umiejętność przekuwania trudnych doświadczeń i sytuacji w zdobycie przydatnej wiedzy. Doświadczenie życia podczas nocy polarnej czy w niskich temperaturach nie jest łatwe, ale jeżeli jesteśmy w stanie je wykorzystać do podniesienia własnej sprawności czy walczenia ze swoimi słabościami, jest to dla nas dodatkową korzyścią. Jako przewodnik nie jesteś w stanie przewidzieć wszystkich sytuacji, więc takie podejście bardzo pomaga.
D.B.: A jeśli chodzi o kompetencje, kursy, znajomość języków obcych..?
B.O.H.: Wszystko się liczy. Należałam do drużyny harcerskiej. W wieku nastoletnim miałam uprawnienia sternika motorowodnego, a kilkanaście lat później pływałam zodiakiem w warunkach polarnych. Myślę, że wszystkie umiejętności wyniesione z harcerstwa w polskich realiach bardzo się przydają. Na pewno cenna jest umiejętność radzenia sobie w warunkach stresowych. Praca nauczyciela czy w ogóle praca z ludźmi to również kolejny atut. Wbrew pozorom umiejętności technicznych takich jak jazda skuterem śnieżnym każdy może się nauczyć. Doświadczenie zimowe czy umiejętność jazdy na nartach również można nabyć. Ale brak umiejętności miękkich nie pozwala pracować jako przewodnik.
Praca na statku: pływanie zodiakiem, fot. archiwum prywatne B.O.H.
D.B.: Cały czas rozmawiamy o pozytywnej, przygodowej stronie pracy przewodnika w rejonach polarnych. A jakie są minusy? Co trzeba poświęcić i z czego trzeba zrezygnować, aby móc wykonywać taki zawód?
B.O.H.: Poruszę tu dwie kwestie –pracę przewodnika oraz naukowca w rejonach polarnych. W pracy przewodnika fajerwerki są do momentu, w którym ta praca nas fascynuje i cały czas chcemy się uczyć czegoś nowego. Nie można jednak zapomnieć, że jest ona bardzo ciężka. Mimo że dużo zarabiasz, to na statku turystycznym jesteś przez całą dobę w pracy – podczas wielodniowych wycieczek na nartach czy skuterach, ucząc w szkole przewodników… Nieważne, czy masz na to siłę, czy akurat masz okres i źle się czujesz. Dlatego jeżeli zarobek podzieli się na realne godziny pracy, to myślę, że jako nastolatka mogłam zarabiać więcej, gdy pracowałam w McDonald’s. W sezonie pracuje się kilka miesięcy często bez stałego dostępu do Internetu, więc o ważnych sprawach rodzinnych dowiadujesz się z pewnym opóźnieniem. To są minusy tej pracy. Choć właściwie to nie jest praca, a bardziej styl życia. Dużo w życiu podróżowałam, a kiedy zostałam przewodnikiem, nadszedł taki czas, że chciałam, aby tych wyjazdów było mniej. Postanowiłam, że nie będę nigdzie jeździć, bo chcę mieć stabilne życie. Dlatego zaczęłam doktorat, ale praca naukowa okazała się porównywalna do pracy przewodnika. Dotarło do mnie, że jak nigdy się nie żyło stabilnym życiem, nie da się tego zrobić na siłę. Doktorat spowodował, że jestem w ciągłej podróży. Jako przewodnik byłam uzależniona od kontraktów, teraz jestem sama dla siebie szefem, prowadząc projekty naukowe. Tak więc odnosząc się do tego, co mówiłam wcześniej, minusy związane z taką pracą można przekuć na plusy. Ale nie wyobrażam sobie mieć rodziny i dzieci, bo nie byłabym w stanie tego pogodzić z pracą naukową i przewodnika w rejonach polarnych. Żadnej z tych rzeczy nie da się robić z doskoku. Przez półtora roku prowadziłam badania w szkołach przewodników, podążając za studentami dzień w dzień. Nie da się być tam i gdzieś indziej. Myślę, że jest to temat, o którym wiele osób nie mówi. Szczególnie dotyczy to kobiet. Kwestie związane z płcią prowadzą w sposób naturalny do nierówności w życiu zawodowym. W przypadku kobiet, kiedy stawia się na karierę, często inne sprawy związane z życiem prywatnym trzeba zawiesić lub całkowicie z nich zrezygnować. Pozostaje pytanie, na które każdy musi sobie odpowiedzieć – czy później na pewne decyzje nie będzie za późno. W zamian oczywiście dostaje się bardzo wiele – poznajesz dużo ciekawych osób, wykonujesz inspirującą pracę.
Wypad na narty do hytty zimą, Svalbard, fot. archiwum prywatne B.O.H.
D.B.: Jak wygląda zawodowa sytuacja kobiet w pracy przewodników w rejonach polarnych?
B.O.H.: To zależy od różnych kwestii. Na Islandii w tym zawodzie kobiet jest dość sporo, co wynika z dużego równouprawnienia. Na Svalbardzie natomiast nie ma ani jednej kobiety instruktora w programie dla przewodników. Na Grenlandii w szkole, w której pracuję, mamy taką politykę, aby w kadrze instruktorskiej była choć jedna kobieta, ale nie zawsze udaje nam się to utrzymać. Spośród naszych dwudziestu paru studentów połowa to dziewczyny. Ale kiedy kończą program, wcale nie trafiają do miejsc, w których pracę znajdują ich koledzy. To wynika z kulturowej roli kobiet na Grenlandii. Gdy zaczęłam doktorat, w ciągu kilku lat poznałam zaledwie jedną-dwie grenlandzkie kobiety, które pracowały jako przewodniczki w rejonach polarnych. Sama niejednokrotnie doświadczyłam zachowań, że moja praca naukowa nie jest traktowana poważnie ze względu na moją płeć. Dopóki byłam przewodnikiem, moje doświadczenie było respektowane. Gdy weszłam do środowiska naukowego, okazało się, że niejednokrotnie muszę udowadniać swoje racje i wykazywać, że moja praca naukowa ma sens, a ja mam odpowiednie kompetencje, żeby ją wykonywać. Jest faktem, że kobiety rzadziej podejmują wyzwania, jeżeli nie są w stu procentach pewne, że posiadają odpowiednie kwalifikacje. Mężczyźni zupełnie nie mają z tym problemu i wysyłają aplikacje, nawet jeśli w pięćdziesięciu procentach odpowiadają wymaganiom. Widzę to podczas moich badań, do których staram się zachęcić kobiety. Część z nich odmawia udziału, bo twierdzi, że nie ma wystarczających kwalifikacji. Żaden z mężczyzn natomiast nie odmówił mi udzielenia wywiadu. Takich naukowców jak ja, czyli social scientist, w rejonach polarnych jest niewiele. Bycie kobietą dodatkowo zawęża tę grupę.
D.B.: Czego nauczyła cię Arktyka?
B.O.H.: Pokory. Nie tylko w stosunku do przyrody, ale również względem siebie czy innych ludzi. Przyjaźnie, które się tam zawiązują, są bardzo silne, ale też trzeba dużo wysiłku włożyć w to, aby je utrzymać. Na Grenlandii ludzie trzymają się razem w gronie rodzinnym i rzadko dopuszczają do siebie obcych, a z kolei na Svalbardzie rotacja ludzi jest bardzo duża i to są czynniki, które utrudniają budowanie relacji. Kolejna kwestia to przeświadczenie, że wiele rzeczy, które pozornie wydają się niemożliwe do wykonania, są możliwe. W szkole nie miałam dobrych ocen, a dzisiaj robię rzeczy, o których kiedyś mi się nie śniło. I chciałabym, żeby ci wszyscy młodzi ludzie – chłopcy i dziewczyny – o tym wiedzieli, gdy będą dokonywać w życiu różnych wyborów. Ważne jest to, na ile chcemy się uczyć i jesteśmy otwarci. Arktyka to miejsce, gdzie można się uczyć w sposób nieskończony.
Projektowanie kursu przewodników lodowcowych dla grenlandzkich studentów, Grenlandia, fot. archiwum prywatne B.O.H.
Badania na Svalbardzie na grupie studentów w szkole przewodników, fot. archiwum prywatne B.O.H.
Szkoła przewodników na Grenlandii (Barbara na końcu grupy), fot. Lassy Kyed.
Zdjęcie w nagłówku: Praca z psimi zaprzęgami na Svalbardzie, fot. archiwum prywatne B.O.H.
Barbara Olga Hild – przewodniczka, badaczka; prowadzi badania z zakresu bezpieczeństwa turystów i kompetencji przewodników w rejonach polarnych. Absolwentka studiów dziennikarskich w Dolnośląskiej Szkole Wyższej, filologii angielskiej na Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi, języka islandzkiego na Uniwersytecie Islandzkim, studiów Arctic Nature Guide na Svalbardzie oraz studiów z zakresu bezpieczeństwa arktycznego na UNIS-ie. W swoich badaniach skupia się na przewodnikach turystyki przygodowej (adventure tourism) operujących na lądzie w Arktyce, ich roli, kompetencjach oraz edukacji.
W latach 2020–2005 mieszkała w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Korei Południowej i Indonezji, pracując jako instruktor „outdoor education”. Od 2006 roku związana z rejonami polarnymi, początkowo jako członek grupy ratowniczej, potem jako przewodnik i badaczka. Ma doświadczenie w pracy przewodnika z psimi zaprzęgami, wyprawami narciarskimi, pływaniem kajakiem czy chodzeniem po górach na Islandii, Svalbardzie, Grenlandii i Antarktydzie. Od 2021 roku jest kierownikiem międzynarodowego projektu Arctic Guide Safety Education, który skupia badaczy i arktyczne szkoły przewodnicze. Jego celem jest wzmacnianie relacji pomiędzy badaniami naukowymi a nauką w zakresie kompetencji przewodników. Od 2022 roku pracuje w szkole przewodników na Grenlandii, ucząc i opracowując program studiów.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!