„Tutaj przyzwyczajamy się do rzeczy nieprzewidywalnych” – Dominika Dąbrowska

Razem z Dominiką pracowałyśmy w tym samym miejscu – Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie – choć w innym czasie. Dla nas obu był to początek różnych ścieżek, którymi później potoczyło się nasze życie. Może dlatego o codzienności na Spitsbergenie, przyrodzie zmieniającej podejście do świata i życiu tu i teraz rozmawiamy tak, jakbyśmy się już znały, choć właściwe dłuższe spotkanie na żywo jest cały czas przed nami.

Daga Bożek: Gdzie aktualnie mieszkasz?

Dominika Dąbrowska: W Longyearbyen na Svalbardzie.

D.B.: Jak to się stało, że tam trafiłaś?

D.D.: Moja biografia jest trochę niestandardowa, ale myślę, że może być inspiracją dla innych do bycia odważnym i wzięcia życia w swoje ręce. Mieszkałam w pięciu krajach, trochę gnało mnie po świecie, więc może dlatego odnalazłam się w Longyearbyen, które zamieszkuje międzynarodowa społeczność. Liczy zaledwie 2,5 tysiąca mieszkańców i tworzy ją 51narodowości! Jak się tutaj znalazłam? Przez dziesięć lat mieszkałam w Hiszpanii, ukończyłam tam studia magisterskie z zakresu meteorologii i geofizyki. Później w Instytucie Astrofizyki w Granadzie zrobiłam doktorat z rozpraszania światła na analogach pyłu marsjańskiego. Przydało się to w mojej późniejszej pracy jako meteorolog na stacji polarnej na Spitsbergenie. Doktorat i obrona pracy wypaliły mnie zawodowo, ale poznałam ciekawych ludzi, w tym hiszpańskich polarników. To mnie zainspirowało do pracy w rejonach polarnych. Marzyło mi się zimowanie, bo chciałam zobaczyć, jak zmieniają się tam pory roku. Wysłałam aplikację do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Po doktoracie, a przed wyjazdem na Spitsbergen, w listopadzie i grudniu 2014 roku przeszłam Camino de Santiago, ponad siedemset kilometrów. Przez te27dni drogi miałam czas na przemyślenia. Poznałam również wspaniałych ludzi, którym opowiadałam o swoim pomyśle na pracę w stacji polarnej. Motywowali mnie, żebym spróbowała.

Dominika i Niko w swoim atelier w Galerii w Ny-byen, marzec 2023, fot. Tatiana Ibarra Zamorra

D.B.: Nie miałaś wyjścia. (śmiech) Wspominałaś, że doktorat był dla Ciebie trudnym czasem. Czy w związku z tym myślałaś, żeby związać swoje życie z nauką?

D.D.: Studiowanie fizyki było jednym z piękniejszych doświadczeń, bo uważam to za podstawę wszystkich innych nauk. Ta dziedzina wiedzy uczy, jak funkcjonuje świat. Decyzja o studiach doktoranckich była podjęta spontanicznie, uznałam po pewnym czasie, że to wszystko jest zbyt teoretyczne. Z perspektywy czasu wiem, że powinnam wybrać pracę terenową, a nie laboratorium, ale nie żałuję tego, jak ułożyło mi się życie. Kiedy pracowałam w stacji polarnej, starałam się jak najwięcej wychodzić w teren. Nawet spałam w jamie śnieżnej na lodowcu Hansa. To wszystko przydało mi się później w pracy przewodnika turystycznego na Svalbardzie.

D.B.: A dlaczego akurat polska stacja polarna? Miałaś możliwość pracowania w podobnych, ale zagranicznych placówkach.

D.D.: Akurat był nabór na kolejną wyprawę, a ja skończyłam wtedy Camino de Santiago. Aplikację, którą napisałam na tablecie, wysłałam zkawiarenkina dworcu autobusowym. Myślałam też o wyjeździe na Antarktydę, ale wtedy musiałabym pół roku poczekać na kolejny nabór.

D.B.: Jak wspominasz rozmowę kwalifikacyjną? Z tego, co mówisz wszystko działo się dość szybko.

D.D.: Leciałam do Hiszpanii z kilkudniowym pobytem w Paryżu. Telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną dostałam w dniu zamachu na redakcję pisma „Charlie Hebdo”. Byłam kilka przecznic od tych wydarzeń. Odwołali loty i nie poleciałam do Granady, gdzie wtedy mieszkałam, tylko do Polski i od razu na rozmowę. Udało się tak ustalić jej termin, że zdążyłam. Natomiast kiedy już po rozmowie dostałam telefon, czy chciałabym pracować na stacji jako meteorolog, a nie geofizyk, akurat stałam na poboczu szosy, gdzieś koło Granady, bo pękła opona w moim motocyklu. Rozpłakałam się wtedy ze szczęścia i taka zapłakana i ubrudzona smarem dotarłam do mechanika. Trudno było wtedy wytłumaczyć mój stan.

Malutka Harpunia urodzona na Polskiej Stacji Polarnej Hornsund, 2015

D.B.: Otrzymałaś dwa ważne telefony w dość trudnych okolicznościach, więc potem musiało być już tylko dobrze. (śmiech) I było, bo spełniłaś marzenie i pracowałaś przez rok w stacji polarnej. Czy ta fascynacja miejscem towarzyszyła Ci przez cały pobyt?

D.D.: Pracowałam jako meteorolog, a w tamtym czasie były tylko dwie osoby na tym stanowisku, więc czasembyła to bardzo męcząca praca. Kiedy miałam dyżur, co trzy godziny musiałam wysłać depeszę, więc czasu na spanie było niewiele. Jednak kiedy patrzę na to z perspektywy, jestem wdzięczna za to doświadczenie, bo byłam tam przez cały rok.

D.B.: Dwa tygodnie po powrocie ze Spitsbergenu znów tam wróciłaś. Dość szybko.

D.D.: Tak, zamieszkałam w Longyearbyen. Zajmowałam się przeróżnymi rzeczami, co nie jest przypadkiem odosobnionym wśród mieszkańców tego miasteczka. Zaczęłam pracę jako przewodnik; najpierw pracowałam dla firmy, która organizowała wycieczki połączone z nauką i edukacją. Dzięki temu miałam okazję odwiedzić m.in. Globalny Bank Nasion czy inne miejsca, które normalnie nie są dostępne.

D.B.: Co spowodowało, że postanowiłaś wrócić na Północ?

D.D.: Na pewno nie bałam się tej decyzji, bo miałam już doświadczenie mieszkania w innych miejscach na świecie. Był też czynnik finansowy i dość dobre zarobki w Longyearbyen. Kiedy pracowałam w stacji, udało mi się zobaczyć sporo z południowej części Spitsbergenu, ale chciałam być też w innej części wyspy.

W czasie pracy jako maszer, noc pod namiotem, 14.02.2017

D.B.: Jaka jest codzienność w miasteczku na końcu świata, w którym obecnie mieszkasz?

D.D.: Jest tu dość nieprzewidywalnie, wszystko zależy od natury. Czasami jest sztorm i nie lądują samoloty albo pojawi się niedźwiedź i wtedy nie można zejść ze statku na ląd. To uczy pokory i pokazuje nam, że w hierarchii wcale nie jesteśmy na samej górze. To z kolei powoduje, że niektórymi rzeczami się nie przejmujemy, tylko akceptujemy je. Przyzwyczajamy się do rzeczy nieprzewidywalnych. Moje życie tutaj też takie jest – jeszcze tydzień temu nie wiedziałam, że będziemy miały okazję porozmawiać, a tu taka niespodzianka. (śmiech) Żyje się z dnia na dzień i przyjmuje to, co się wydarza. Obecniepracuję w dwóch małych firmach organizujących wycieczki skuterowe. Na szczęście nie są to masowe wyjazdy dla turystów, które tutaj coraz częściej się spotyka. Swoją drogą turystyka to trudny temat, zwłaszcza ta liczona w tłumach turystów. Kiedy przypływa wycieczkowiec i pasażerowie schodzą na ląd, to liczba mieszkańców miasteczka nierzadko się podwaja, a nawet potraja.

D.B.: Wspominałaś też, że zajmujesz się rękodziełem.

D.D.: Tak, razem z moim Nikiem od paru lat ręcznie robimy biżuterię, drobne pamiątki z poroża reniferów(są zrzucane co roku, nie zabijamy zwierząt), łusek po nabojach czy węgla z lokalnej kopalni. Mamy tez małe atelier w centrum artystycznym w Ny-Byen, gdzie staramy się spędzać każdy wolny czas. Nieważne, czy dzień, czy noc. Nasza firma nazywa się DoNiDo Art, gdzie „Do” pochodzi od Domi, „Ni” od Niko, a następne „Do” oznacza drogę po japońsku. Japonia też jest w centrum naszych zainteresowań, ale to chyba temat na następne spotkanie. Wracając do tematu… Jako osoba z doświadczeniem pracy w turystyce wiem, że ludziom podobają się takie rzeczy. Chciałabym, żeby kupowali lokalne produkty, a nie pamiątki produkowane w Chinach. Łączę to zajęcie z pracą przewodnika turystycznego. A, i jeszcze pracuję jako kucharz.

D.B.: A skąd w ogóle taki pomysł? Pracowałaś wcześniej w gastronomii?

D.D.: Nie, ale lubię gotować i sprawia mi to radość. Miałam też dobre doświadczenia z Hornsundu, kiedy podczas zimowania po kolei pełniliśmy dyżury kuchenne i gotowaliśmy dla reszty grupy. Umówiłam się nawet z mechanikiem, że będę za niego gotować na dyżurze, a on wziął na siebie moje obowiązki związane ze sprzątaniem. Sama zresztą wiesz z własnego doświadczenia, że takie „bartery” na stacji polarnej to nic dziwnego.

D.B.: Ta historia to kolejny przykład na to, ile dobrego wyciągnęłaś z pracy w stacji polarnej.

D.D.: Jak kiedyś nas odwiedzisz w naszej chatce pod Trzebnicą, to ci pokażę, ile już rzeczy zrobiliśmy własnymi rękoma – ściany, podłogę. Drobnych prac remontowych też nauczyłam się w Hornsundzie. Nawet próbowałam spawać – udało mi się przyspawać drabinę do kontenera.

Dominika i Niko w trakcie pracy jako przewodnik, lato 2022

D.B.: Z naszej rozmowy wynika, że od 2016 roku mieszkasz w Longyearbyen. Czy robiłaś od tamtego czasu jakieś dłuższe przerwy od Arktyki?

D.D.: Podczas zimowania uczyłam się, jak dbać o siebie. Przez kolejny rok tutaj uczyłam się, jak dbać o innych podczas krótkich wycieczek, a przez trzeci rok pobytu, jak zapewnić im bezpieczeństwo podczas dłuższych wyjazdów. Po tych trzech latach stwierdziłam, że chciałabym trochę odpocząć od Svalbardu. Miałam koleżankę, która pracowała w Snowhotelu w Kirkenes, i postanowiłam, że do niej pojadę. Był grudzień, a moją motywacją do wyjazdu była chęć zobaczenia drzew i odrobiny słońca. (śmiech)

D.B.: To sobie wybrałaś kierunek! (śmiech)

D.D.: Ludzie trochę na mnie dziwnie patrzyli, ale chyba to zrozumieli. Po Kirkenes pracowałam na Nordkappie. Tam poznałam Nika. Wróciliśmy do Kirkenes i zaczęła się pandemia, która przekreśliła nasze plany szybkiego powrotu na Svalbard. W tym czasie siedzieliśmy kilka miesięcy w Polsce… budując chatkę pod Trzebnicą. Od niecałych dwóch lat jesteśmy z powrotem w Longyearbyen. Jest zupełnie inaczej, bo nie jestem sama. Wcześniej miałam dobrych ludzi dookoła, ale Svalbard to miejsce, z którego każdy w końcu wyjeżdża. Dlatego przyjaźnie nie są tu trwałe. To trochę taki syndrom nauczyciela, kiedy twoich uczniowie kończą naukę, a ty zostajesz w szkole.

D.B.: O tym zjawisku pisze również Ilona Wiśniewska w swoich reportażach. Inną kwestią, którą porusza, jest przeżycie pierwszej nocy polarnej – obserwujesz wtedy, jak zmienia się twoje ciało i jak reaguje twoja psychika. Jak to wyglądało u Ciebie?

D.D.: Właśnie u nas pierwszy raz pojawiło się słońce po nocy polarnej, w drugiej połowie lutego. (śmiech) Z tym zjawiskiem nie miałam problemów, choć trzeba odpowiednio do niego podejść. Ważne jest, żeby mieć zajęcie. Na stacji polarnej widziałam dużą różnicę między meteorologami, którzy regularnie wykonywali pomiary, a innymi uczestnikami wyprawy, którzy w swojej pracy nie mieli tej regularności. Trzymaliśmy się w ryzach. W sumie ludzie w Polsce też przeżywają coś na kształt nocy polarnej – kiedy zimą idziesz rano do pracy, jest ciemno. Podobnie, kiedy wracasz do domu. Dlatego praca meteorologa bardzo mi pomogła. I oczywiście psy, a później praca przewodnika – nawet jak pogoda była gorsza i nie robiliśmy wycieczek, trzeba było jechać zająć się psami, dwa razy dziennie dać im jeść. Kiedy nie ma się nic do roboty, przetrwanie nocy polarnej jest znacznie trudniejsze – długo się śpi, ogląda się dużo seriali.

Na krze w czasie pracy jako przewodnik, fot. Michał Boni

D.B.: Opowiedz jeszcze o swoim doświadczeniu pracy z psami.

D.D.: Jako przewodnik dużo czasu spędzałam, pracując w terenie. Chodziliśmy po lodowcach, spaliśmy w hyttach – małych domkach traperskich. Do pewnego momentu sprawiało mi to przyjemność, ale jakiś czas temu adoptowaliśmy Tundrę, starszego psa z lokalnej firmy turystycznej. To nasz drugi pies, mamy jeszcze młodszą suczkę Harpę, urodzoną w 2015 roku w Hornsundzie w czasie mojego zimowania.

Psy w psiarniach, które obsługują turystów, sprawiają wrażenie szczęśliwych, ale kiedy pojawił się Tundra, widzę, ile złego doświadczył. Nie umiał wchodzić po schodach, bał się wielu rzeczy. Po tych doświadczeniach mogę powiedzieć, że jestem przeciwna komercyjnemu wykorzystywaniu psów. W psiarniach ich potencjał nie ma szans się rozwinąć.

D.B.: Czy można zatem powiedzieć, że psy w rejonach polarnych są traktowane trochę jak element inwentarza?

D.D.: Tak. Oczywiście, dużo zależy od firmy, bo w niektórych jest lepiej, w innych gorzej, ale te psy generalnie mają trudne życie. Pracują do momentu, do którego jeszcze mogą. Co się dzieje później, to wielka niewiadoma. Czasem przewodnicy adoptują stare psy.

D.B.: I to są te, które miały szczęście. Jaka jest średnia długość życia psa, który jest wykorzystywany w turystyce?

D.D.: Pies zaczyna biegać, kiedy ma rok. Trudno powiedzieć, jaka jest górna granica jego pracy w zaprzęgu. Niektóre psy nie chcą biegać, bo nie lubią, albo odmawiają dalszej współpracy. Kiedy wszystko jest w porządku, biegają do około dziesiątego roku życia. Niektóre dalej lubią biegać, ale już na krótsze dystanse i trzeba dobierać trasy, biorąc pod uwagę ich wiek. Niektóre psy, które miały szczęście trafić do adopcji, żyły nawet siedemnaście lat. Nasz Tundra teraz zdecydowanie woli być w domu niż na zewnątrz, od pracy w terenie ma problemy ze stawami.

D.B.: Jak wyglądała Twoja praca jako maszer?

D.D.: W firmie mieliśmy do dyspozycji samochód, którym przyjeżdżaliśmy pod hotele, aby odebrać turystów. Następnie dostawali od nas odpowiedni ekwipunek – kombinezony, rękawice, czapki, balaklawy. Potem jechaliśmy do psiarni i stamtąd ruszaliśmy w teren. Opowiadałam im, jak się przepina psy, jak wyglądają sanie. Jechałam na pierwszych saniach, miałam w nich sprzęt ratunkowy i inne przydatne w terenie rzeczy, a za mną turyści. Jeden kierował, drugi siedział w saniach, a później się zmieniali. Takich sań było kilka. W przypadku dłuższych tras każdy miał osobne sanie z własnym ekwipunkiem.

D.B.: Dobrze zrozumiałam, że na chwilę obecną odeszłaś od tej pracy w związku ze zmianą Twojego podejścia do psów?

D.D.: To była piękna przygoda. W rodzinnych okolicach Wrocławia, Trzebnicy, mam grupę przyjaciół, z którymi jeździmy na rowery i bierzemy ze sobą psy. I to mi wystarcza. Nie chcę brać udziału w komercyjnym wykorzystywaniu psów. Nie mówię nie współpracy z małymi psiarniami, gdzie psy są lepiej traktowane. Kto wie, może kiedyś wezmę udział w wyścigu psich zaprzęgów? Na razie po adopcji Tundry potrzebuję chwilę przerwy.

Zaślubiny w trakcie pracy z Nikiem na 80 st. N na M/S Norrdstjernen, lato 2022

D.B.: Wracając do początku naszej rozmowy, kiedy wspominałaś o swoich licznych podróżach i mieszkaniu w różnych krajach – czy Północ jest tym miejscem, w którym chciałabyś zostać na dłużej?

D.D.: Myślę, że tak, ale to też kwestia mojego partnera. Razem jest nam wszędzie dobrze. W czasie pandemii na przykład mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej. (śmiech) Na Svalbardzie widać zmiany klimatyczne, jako przewodnik widzę je na przestrzeni ostatnich lat, ale na ile warunki przyrodnicze i organizm pozwolą, to chcielibyśmy jeszcze tutaj pozostać i cieszyć się tym miejscem. Z miejsc, w których wcześniej byłam, najlepiej odnalazłam się w Hiszpanii – zarabia się tam po to, żeby żyć, a nie żyje, żeby zarabiać. Mądra filozofia. A Sierra Nevada to najpiękniejsze góry na świecie. Longyearbyen trochę mi przypomina to miejsce. Na razie za dużo nie planuję, cieszę się tym momentem, który mam.

D.B.: Bardzo dziękuję za rozmowę!

Zdjęcie w nagłówku: Dominika i Tundra, styczeń 2022, fot. Ruben Garcia


Dr Dominika Dąbrowska, wkrótce Saikkonen-Dąbrowska – absolwentka Wydziału Podstawowych Problemów Techniki, kierunek fizyka, na Politechnice Wrocławskiej, Master de Geofisica y Geologia na Universidad de Granada. Doktorat obroniła na Instituto de Astrofisica de Andalucia w Granadzie. Naukowiec, meteorolog, polarnik (zimowała w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie w latach 2015-2016), przewodnik na Svalbardzie, kucharz, wegeterianka, zielarz, miłośniczka psów. Mieszka w Longyearbyen.

Razem ze swoim partnerem Nikiem zajmują się rękodziełem, tworząc piękną biżuterię z lokalnych, svalbardzkich materiałów Donido Art.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *