„Mam ciche marzenie, żeby odkryć kiedyś nowy gatunek pasożyta” – Katarzyna Tołkacz

Z wykształcenia i zamiłowania jest biolożką. W październiku wybiera się po raz trzeci do Antarktyki. I choć zdecydowanie woli pracę w terenie ze zwierzętami, niż przesiadywanie w laboratorium, w pracy naukowej ceni sobie najbardziej to, że trudno narzekać na nudę. Z dr Katarzyną Tołkacz z Zakładu Biologii Antarktyki IBB PAN rozmawiamy o dziecięcej pasji, która przerodziła się w wybór kariery naukowej, oraz o… badaniu pasożytów.

Daga Bożek: Jak trafiłaś w rejony polarne?

Katarzyna Tołkacz: Przez ciebie. Przeczytałam „Dom pod biegunem” i przepadłam. (śmiech)

D.B.: Aż tak? (śmiech)

K.T.: Najpierw był Svalbard. Byłam w trakcie doktoratu z parazytologii, na co dzień badałam pasożyty przenoszone przez kleszcze, kiedy otrzymałam wiadomość o warsztatach polarnych organizowanych przez Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w ich stacji polarnej w Petuniabukcie na Spitsbergenie. Pomyślałam – czemu nie? Licencjat obroniłam z ochrony środowiska, a w ramach studiów mieliśmy zajęcia z geologii, podczas których wykładowca dużo i pięknie opowiadał o Spitsbergenie. To miejsce mocno utkwiło mi w głowie, dlatego, nie namyślając się długo, wysłałam zgłoszenie na wspomniane warsztaty, które odbyły się w sierpniu 2018 roku. Pogoda wbrew stereotypom była bardzo ładna, a niedźwiedzie polarne – matkę z dwojgiem młodych – zobaczyłam dopiero ostatniego dnia pobytu po niecierpliwym wypatrywaniu ich każdego dnia. Pamiętam, że aż popłakałam się z wrażenia. Po powrocie zaczęłam się zastanawiać, co mogę zrobić, żeby wrócić na Svalbard. Kolega jednak zasugerował, że jako biolożka łatwiej znajdę pracę na Stacji Arctowskiego. I tak postanowiłam zamienić niedźwiedzie polarne na pingwiny. Bez większych nadziei złożyłam papiery na wyprawę antarktyczną, ale mimo to się udało i pojechałam na okres letni do Antarktyki. Przez kilka miesięcy pracowałam obserwując przyrodę – spełnienie marzeń.

D.B.: Choć pierwotnie planowałaś udział w zimowaniu, a nie pracę przez kilka miesięcy na Lions Rump.

K.T.: Tak. Cały czas marzę o zimowaniu, bo chciałabym się w ten sposób sprawdzić i zobaczyć, jak to jest spędzić rok w stacji polarnej. Przed wyjazdem dużo osób mnie ostrzegało; uważali, że popełniam błąd i będę żałować takiej dziury w życiorysie naukowym. To jednak wywoływało we mnie większą ciekawość, jak to będzie i czy sobie poradzę. Okazało się jednak, że to była dobra decyzja.

Podczas ważenia jaj pingwinów, Lions Rump, fot. Barbara Gawlak

D.B.: Ciekawi mnie ta krytyka Twojej decyzji – czy pod jej wpływem przeszło Ci przez myśl, że powinnaś zrezygnować?

K.T.: Trzymałam się swojej decyzji. Próba odwiedzenia mnie od niej ze strony rodziny i argumentacja, że powinnam się ustatkować, zupełnie na mnie nie działały. Wręcz przeciwnie. Ewentualne negatywne skutki tego postanowienia brałam na siebie. Tymczasem zyskałam więcej, niż mogłabym sobie wyobrazić. Zobaczyłam piękną przyrodę i poznałam ludzi, którzy nie funkcjonują w biurze od ósmej do szesnastej, ale kochają swoją pracę i żyją nią.

D.B.: Czy po powrocie osoby sceptycznie nastawione do Twojego wyjazdu zmieniły zdanie?

K.T.: Nie weryfikowałam tego. (śmiech) Mam znajomych, którzy uważają, że rejony polarne są nudne, bo mało się tam dzieje, krajobraz jest monotonny.

D.B.: Naprawdę tacy ludzie istnieją? (śmiech)

K.T.: Tak! Ci wybierają tropiki, bo jest tam kolorowo i więcej się dzieje.

D.B.: Z jakim stereotypowym wyobrażeniem jeszcze się spotkałaś?

T.K.: Na pewno z tym, że w rejonach polarnych jest nudno, z czym zupełnie się nie zgodzę. Jeżdżą tam nietuzinkowi ludzie, od których można się sporo nauczyć. Poza tym jako biolożka nigdy się nie nudzę na łonie przyrody. Jest ogromna dynamika zmian; latem w Antarktyce bardzo dużo się dzieje pod tym względem – do swoich kolonii wracają pingwiny, pojawia się więcej fok i różnych gatunków ptaków. Pamiętam, jak bardzo byłam tym wszystkim podekscytowana. Raz nawet tak zmarzłam, że aż mnie bolały kości – wybiegłam na zewnątrz bez odpowiedniego ubioru, żeby zobaczyć pierwszego w swoim życiu słonia morskiego – obecnie nazywanego mirungą południową. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo można zmarznąć w Antarktyce. Wróciłam, żeby się lepiej ubrać, a dopiero potem kontynuowałam obserwację.

Z zespołem badającym pingwiny, Wyspa Deception, fot. Carlos Barros

D.B.: A słoń dalej leżał.

K.T.: On tak potem leżał przez tydzień! (śmiech) A później nawet przesunął się kilkanaście metrów bliżej zabudowań stacji, można go było oglądać przez okno.

D.B.: Z naszej rozmowy wynika, że jesteś tym typem naukowca, który zdecydowanie bardziej woli spędzać czas w terenie niż w laboratorium.

K.T.: Na studiach unikałam laboratorium jak tylko się dało. Choć i tak mnie nie ominęło, bo teraz w nim pracuję i, o zgrozo, lubię to. (śmiech) Zawsze chciałam pracować ze zwierzętami. Pierwszym pomysłem był wyjazd do Afryki i praca jako wolontariuszka w parku narodowym na rzecz ochrony dzikich zwierząt przed kłusownikami.

D.B.: Ile miałaś wtedy lat?

K.T.: Kilka. Podobno na pytanie: „czy nie boję się, że mnie lwy zjedzą?” odpowiadałam: „zupełnie nie, przecież one wiedzą, że ja jestem ta dobra”.

D.B.: A skąd taki pomysł?

K.T.: Myślę, że wpłynęło na to oglądanie filmów przyrodniczych oraz fakt, że mieszkaliśmy na wsi i mój dziadek był myśliwym. Sporo opowiadał mi o zwierzętach, zabierał do lasu na wycieczki. Choć żyliśmy na wsi, nie mieliśmy gospodarstwa i w związku z tym czułam się bardzo poszkodowana. Moja mama do dziś uwielbia opowiadać pewną historię z mojego dzieciństwa, jak to byłam strasznym niejadkiem i jedyną możliwością, aby mnie nakarmić, było zabranie mnie do obory sąsiada, żebym sobie pooglądała zwierzęta. (śmiech)

D.B.: I co, tak Ci zostało do dzisiaj? (śmiech)

K.T.: Tak! (śmiech) Choć się trochę dziwię, że ten zapach z obory mi wtedy zupełnie nie przeszkadzał. A, i jeszcze bardzo lubiłam chodzić z mamą do chlewika. To były moje dwa ulubione miejsca. (śmiech)

D.B.: Czyli praca w kolonii pingwinów, która bynajmniej nie pachnie fiołkami, nie była dla Ciebie aż tak dużym wyzwaniem.

K.T.: Kiedy pracowałam na Stacji Arctowskiego, zupełnie nie było to problemem. Schody się zaczęły, kiedy byłam na hiszpańskiej stacji Gabriel de Castilla na wyspie Deception. Pojechałam tam realizować swój grant naukowy oraz dołączyłam do kilku innych projektów badawczych. Pracowaliśmy w kolonii właściwie codziennie, nie tylko obserwując zwierzęta, ale także je odławiając.

D.B.: Co stanowiło problem?

K.T.: Zapach pingwiniska znasz – kurnik, który śmierdzi rybą. A Hiszpanie kochają owoce morza i ryby. I kiedy tak wracaliśmy z zapaszkiem z kolonii pingwinów, na stacji witał nas zapach zupy rybnej lub krewetek. Hiszpańscy koledzy się zachwycali, że to taki pyszny obiad, a mi jedynie przychodziło do głowy, że to jedzenie pachnie pingwiniskiem.

Na pięknej Wyspie Avian, fot. Carlos Barros

D.B.: Raczej nie byłaś fanką tamtejszej kuchni?

K.T.: Nie przepadam za rybami i owocami morza, ale jakoś sobie z tym radziłam. Trzeba jednak podkreślić, że kucharze bardzo się starali i jedzenie było pyszne, a same posiłki były bardzo ważnym elementem dnia. Przechodzą specjalne szkolenia dotyczące tego, jak karmić osoby pracujące w warunkach ekstremalnych, więc wiedzieli, co robią. Myślę, że zjadłam tam przez te dwa miesiące więcej ryb i owoców morza niż przez całe dotychczasowe życie. A żeby było śmieszniej, to po powrocie bardzo narzekałam na to, co musiałam jeść w Antarktyce; aż tu nagle, kiedy pojechaliśmy ze znajomymi na Mazury, zamówiłam… zupę rybną i makaron z krewetkami. (śmiech)

D.B.: Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.

K.T.: W sumie akurat to powinno wyjść mi na zdrowie. (śmiech)

D.B.: Pomijając kuchnię, jak wyglądała kwestia prania odzieży z terenu? Po dniu spędzonym na pingwinisku zapach i zabrudzenia są trudne do usunięcia.

K.T.: Tego zapachu właściwie nie da się sprać. Mieliśmy oddzielne ubrania do pracy ze zwierzętami, które czyściliśmy dokładnie, żeby unikać przenoszenia chorób między koloniami – procedury w tej kwestii bardzo się ostatnio zaostrzyły. Odzież to wiadomo – intensywne pranie i dezynfekcja – ale usunięcie zapachu z rąk, kiedy się trzymało w nich pingwina, jest możliwe tylko przy użyciu mydła BHP.

D.B.: To są takie nieoczywiste fakty dotyczące pracy naukowej ze zwierzętami w terenie.

K.T.: Mnie to zupełnie nie przerażało, bo dość szybko się do tego przyzwyczaiłam. Wcześniej pracowałam, badając nietoperze i gryzonie. Małe zwierzę – mała kupa. (śmiech). Potem była praca z wilkami – kupa standardowa; mam psa, więc nic nowego. Ale pingwiny to jest inna skala. To ptaki kolonijne, więc nigdy nie wiesz, z której strony ta kupa na ciebie wystrzeli.

D.B.: A co Cię najbardziej zainteresowało w pingwinich obyczajach?

K.T.: Czekam, aż w filmach przyrodniczych, w których narratorem jest sir David Attenborough, powiedzą coś innego, niż wiecznie powtarzane, jak pingwiny kradną sobie kamienie z gniazd. Wiem, że to się łatwo nagrywa. Tymczasem jest więcej ciekawych rzeczy. Fantastycznie jest obserwować, jakimi dobrymi rodzicami są pingwiny. Ile one inwestują sił w to, żeby złożyć jaja i wychować potomstwo. To tytaniczna praca, którą wykonują co roku i to w niełatwych warunkach klimatycznych. Kolejna sprawa to różnice charakterologiczne – od szalonych pingwinów Adeli i maskowych po wyluzowane białobrewe – które możemy tak odbierać jako obserwator. Z kolei innym doświadczeniem jest, kiedy jako naukowiec łapie się pingwiny, żeby wykonać im podstawowe badania. Adelki ważą dwa-cztery kilogramy, więc są lekkie, a to ułatwia pracę. Tymczasem białobrewe mają ponad pięć kilogramów, więc już ciężej utrzymać na rękach taki balast. Wszystkie pingwiny bez względu na gatunek nie lubią być łapane i zaciekle się bronią.

W trakcie prowadzenia badań, Vapour Col, fot. José Juan Arroyo

D.B.: Jak znajdujesz równowagę pomiędzy pracą naukową a miłością do zwierząt, kiedy jednak im przeszkadzasz, wchodząc w ich naturalne środowisko?

K.T.: Nie należy antropomorfizować zwierząt. To, że je stresujemy odławiając, to fakt, jednak zwierzęta szybko wracają do równowagi. Bardzo często pracujemy z pingwinami w okresie rozrodczym, jednak czynności, które wykonujemy, nie trwają długo. Byłam pod wrażeniem tempa pracy mojego zespołu –kiedy jedni ważyli i mierzyli rodzica, inni zajmowali się pisklakami. Wkładaliśmy je do ciepłego worka, aby czuły się bezpiecznie, a następnie przenosiliśmy do gniazda. Dorosły pingwin, kiedy tylko odczuł, że z jego potomstwem wszystko w porządku, od razu się uspokajał. Całość trwa kilka minut, pingwiny po odstawieniu do gniazda uspokajają się błyskawicznie, nie boją się nas w przyszłości. Nie jesteśmy dla nich takim zagrożeniem jak lampart morski czy wydrzyk antarktyczny. Staramy się nie robić zwierzętom krzywdy, dbamy o ich bezpieczeństwo i komfort, a zysk z takiej pracy jest ogromny. Otrzymujemy bardzo dużo danych, dzięki którym wiemy, jak lepiej i bardziej efektywnie je chronić. Są kolonie pingwinów, do których naukowcy i turyści nie są dopuszczani, żeby ptaki miały spokój. Myślę, że w tych działaniach zachowujemy równowagę, wiele organów czuwa nad standardami badań oraz wydawaniem zezwoleń. Na pewno nie brałabym udziału w badaniach, w których krzywdzi się zwierzęta.

D.B.: Opowiedz trochę o badaniach, które aktualnie prowadzisz.

K.T.: Obecnie jestem zaangażowana w dwa projekty badawcze prowadzone w Antarktyce. Pierwszy dotyczy pasożytów przewodu pokarmowego u kotików (dawniej uchatek) antarktycznych, a w drugim badam pasożyty krwi u pingwinów i kleszcze, które te pasożyty przenoszą. Oprócz tego z zespołem hiszpańskim prowadziliśmy badania dotyczące stanu zdrowia pingwinów, dlatego pobieraliśmy im krew, ważyliśmy je oraz mierzyliśmy. W samym projekcie zaś badaliśmy różnice w osobowości pingwinów.

D.B.: Kto widział pingwiny, ten wie, że to nie tylko kwestie behawioralne.

K.T.: Tak, mają bardzo różne charaktery tak jak ludzie. Prowadziliśmy też badania dotyczące przemieszczania się pingwinów, również podczas okresu rozrodczego, jak daleko i gdzie odpływają, kiedy jeszcze siedzą na gniazdach. Zakładaliśmy im też nadajniki, z którymi teraz pływają. To fantastyczne uczucie, kiedy przy porannej kawie mogę sprawdzić, gdzie „nasze” pingwiny przebywają! Z trzynastu monitorowanych zwierząt część została w rejonie Szetlandów Południowych, niektóre popłynęły na południe i północ.

D.B.: Czego dowiadujesz się, badając pasożyty u pingwinów, uchatek?

K.T.: Przede wszystkim tego, jakie pasożyty występują w Antarktyce. Kiedy zaczynałam pracę i szukałam informacji np. o kotikach w tym kontekście, miałam wrażenie, że już wszystko zostało zrobione. Potem okazało się, że są to publikacje dotyczące zwierząt w ośrodkach rehabilitacyjnych albo tych zastrzelonych podczas polowań kilkadziesiąt lat temu. Badania robiono dawno temu przy użyciu tradycyjnych metod i na niewielkiej próbie zwierząt. Tymczasem pojawiły się nowe metody badań, np. metody molekularne i sekwencjonowanie DNA, które są czulsze i pozwalają na lepsze wykrywanie pasożytów, a także dokładniejszy opis gatunku. Dlatego uznałam, że warto przyjrzeć się tematowi pasożytów w Antarktyce, żeby sprawdzić, czy chociażby zmieniające się warunki, takie jak np. ocieplenie klimatu, sprzyja pasożytom, czy wreszcie zadać inne pytania badawcze – czy pasożyty szkodzą zwierzętom, czy będzie ich coraz więcej etc.? Dużo mówimy o ochronie różnorodności biologicznej, a tymczasem szacuje się, że do 2070 roku ok. pięć – dziesięć procent gatunków pasożytów przestanie istnieć z powodu zagrożenia ich żywicieli lub utraty siedlisk. Na to wcześniej mało kto zwracał uwagę, bo pasożyty generalnie nie są lubianymi organizmami. Kiedy wytrzebiono ptaki moa na Nowej Zelandii, wraz z nimi zginęły również pasożyty, charakterystyczne dla tego gatunku. Wydawać by się mogło, że mniej pasożytów oznacza lepszy świat. Tymczasem to bardzo ciekawa i potrzebna grupa organizmów. Niektóre z nich modulują zachowania swoich żywicieli, zmuszając ich do nienaturalnych dla nich zachowań, np. nitnikowce, takie długie „robaki”, skłaniają swoich żywicieli do wejścia do wody, bo tego wymaga cykl rozrodczy pasożyta. Zazwyczaj dla żywiciela kończy się to śmiercią…

Krater wulkanu, Wyspa Deception, fot. Carlos Barros

D.B.: …czyli pasożyt jest głównym beneficjentem.

K.T.: Niekoniecznie. Zyskują na tym ryby, które żywią się ofiarami pasożytów. Owady, które padły ofiarą nitnikowców, są źródłem ponad 70% energii pozyskiwanej przez zagrożony gatunek należący do rodziny łososiowatych. Te interakcje w świecie przyrody są fascynujące, podobnie jak te między ludźmi. Myślę, że gdybym nie studiowała biologii, to na pewno wybrałabym psychologię.

D.B.: To świetnie, bo właśnie chciałam Cię zapytać, czego dowiedziałaś się o sobie, czy szerzej – o ludziach – pracując ze zwierzętami?

K.T.: Praca w terenie ze zwierzętami, niezależnie od lokalizacji, to trochę tak jak udział w wyprawie polarnej. Jesteś z ludźmi, z którymi różnie się dogadujesz, ale robota musi być zrobiona, najlepiej w dobrej atmosferze, a grupa dotrwać do końca wyprawy. Tak samo jest z pracą ze zwierzętami. Bardzo rzadko pracuje się samemu, zazwyczaj w grupie, bo jest łatwiej. Dlatego trzeba umieć działać w zespole i radzić sobie w trudnych sytuacjach, zwłaszcza kiedy masz mało czasu, bo okno pogodowe jest krótkie. Do tego czasami dochodzi niewyspanie i przebywanie w mało komfortowych warunkach. W takich sytuacjach bardzo dużo można się o sobie i innych dowiedzieć. Okazuje się, że sporo można znieść, jeśli twoja praca jest dla ciebie ważna. (śmiech)

D.B.: A za co lubisz swoją pracę?

K.T.: Za to, że nie jest nudna. Lubię, że jest nieprzewidywalna. Pracujesz w zmiennym środowisku z różnymi ludźmi, nie wiesz, czego się spodziewać po swoim obiekcie badań, bo zawsze cię zaskoczy. Idealnym przykładem jest ten, kiedy wydrzyki antarktyczne zaczęły nam kraść notatki podczas prowadzenia badań. Do tego dochodzą wyjazdy, praca w laboratorium połączona z aktywnością w terenie, współpraca z naukowcami z całego świata i możliwość wymiany myśli z innymi, co jest niesamowicie rozwijające i ubogacające.

D.B.: Pochwal się na koniec swoimi najbliższymi planami naukowymi.

K.T.: W październiku wyjeżdżam po raz trzeci do Antarktyki, a drugi raz na Stację Arctowskiego. Będziemy badać pingwiny i ich pasożyty. Później wrócę do kraju, a moje próbki za kolejne pół roku do mnie dołączą (śmiech) i wtedy będę mogła je analizować. Mam takie ciche marzenie, żeby kiedyś znaleźć nowy gatunek pasożyta.

D.B.: Trzymam zatem kciuki i dziękuję za rozmowę!

Zdjęcie w nagłówku: Wśród zwierząt na Lions Rump, fot. Tomasz Kurczaba


Dr Katarzyna Tołkacz – biolożka, prowadzi badania z zakresu parazytologii, ekologii i ochrony zwierząt, obecnie głównie w rejonach polarnych.

Absolwentka Międzywydziałowych Studiów Ochrony Środowiska i Biologii na Uniwersytecie Warszawskim oraz Biologii Molekularnej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 2014–2019 członkini I Lokalnej Komisji Etycznej ds. Doświadczeń na Zwierzętach w Warszawie. W 2021 roku uzyskała z wyróżnieniem stopień doktora w dziedzinie nauk biologicznych na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje w Zakładzie Biologii Antarktyki, w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN, gdzie jako laureatka konkursu SONATINA 6 realizuje projekt dotyczący parazytofauny pingwinów zamieszkujących Szetlandy Południowe.

Od 2018 roku uczestniczyła w 3 ekspedycjach: do Polskiej Stacji Polarnej „Petuniabukta” Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza na Spitsbergenie, Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego, Hiszpańskiej Stacji Gabriel de Castilla na Wyspie Deception. Obecnie przygotowuje się na kolejną wyprawę na Stację im. Arctowskiego.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *