„Wolność to jest moment, kiedy masz zamknięte oczy i słyszysz bicie własnego serca” – Katarzyna Dąbkowska

Rozmowa z Katarzyną Dąbkowską – absolwentką reżyserii filmowej na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, miłośniczką Dalekiej Północy, autorką filmów dokumentalnych: Gorączka polarna (2009) o polarnikach w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund i o odczuwanym przez nich syndromie specyficznego uzależnienia od Arktyki, Między światami (2016) o polskim misjonarzu, który mieszka w eskimoskiej wiosce w rejonie Nunavut, na Północy Kanady, Niebo bez gwiazd (2018) o niezwykłej relacji między ojcem, który traci wzrok, i jego synkiem.

Daga Bożek: Jestem reżyserem — mówisz tak o sobie?

Katarzyna Dąbkowska: Skończyłam reżyserię. Chyba nie umiem się przypisać do konkretnego zawodu. Wydaje mi się, że bycie reżyserem to bardzo duża odpowiedzialność, której chyba jeszcze nie umiem sprostać. Nie zrobiłam wystarczająco dużo filmów.

D.B.: To tak jak z byciem pisarzem.

K.D.: Chyba ktoś cię musi nazwać pisarzem albo reżyserem na podstawie tego, co robisz. Sama bym się nie odważyła tak nazwać. Studiowałam też filmoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim. Jestem łodzianką, lokalną patriotką. Bardzo kocham to miasto, bo jest w środku Polski i wszędzie jest tak samo blisko i daleko.

D.B.: A jak daleko jest z Łodzi do Arktyki? Kiedy zaczęła się ta podróż?

K.D.: Nie wiem, kiedy się zaczęła, bo mam wrażenie, że zawsze trwała. Pamiętam, że na komunię dostałam w prezencie atlas geograficzny. Był ciężki i duży. Nie pasował do żadnej biblioteczki, miał format A3. Przeglądałam mapy. Nie było wtedy internetu i to był główny, poza telewizją, kontakt ze światem. Pamiętam, że mapy kończyły się w jakimś momencie. Wtedy poczułam, że jest coś dalej, poza mapą. Arktyka czy Antarktyda to miejsca poza normalnym światem.

D.B.: Terra incognita!

K.D.: Tak! Wiele osób myśli, że Arktyka czy Antarktyda to miejsca puste, białe przestrzenie, gdzie nie ma nic. A ja miałam poczucie, że tam musi być wszystko. To było niezwykłe!

Pierwszą nazwą, która we mnie zaczęła się rozrastać, był archipelag Wysp Lofockich na północy Norwegii. Przeczytałam w atlasie „Lofoten Islands”. To było jak zaklęcie. Od tamtego momentu chciałam się uczyć norweskiego. Lofoty były moim tematem przewodnim od podstawówki. Nikt nie wiedział, gdzie to jest, ale to był mój równoległy świat, do którego tęskniłam.

D.B.: Nie wiedząc, za czym tęsknisz.

K.D.: Nie mogłam tego wyguglować! To było tak daleko! Wszystkie informacje spoza mapy to były słowa, które zaczynały tworzyć historię tego miejsca. Nazwy są kluczem do nowego świata. Pamiętam, że pierwszym zdaniem po norwesku, którego się nauczyłam, było: det er ikke vanskelig å snakke norsk, co znaczy „to nie jest trudne mówić po norwesku”.

D.B.: Dobra motywacja! (śmiech)

K.D.: Nawet dzisiaj, kiedy powtarzam to zdanie, czuję, jakbym mówiła w swoim wewnętrznym języku. Dla mnie norweski jest ekspresją duszy. Nie mówię w nim zbyt dobrze, bo nie mam z kim rozmawiać. Natomiast podczas wyjazdów do Norwegii czułam, że okaleczając ten język, wyrażam siebie w inny sposób i jestem osobą, której nikt inny nie zna, kiedy mówię po polsku.

D.B.: Ile masz swoich światów równoległych? Da się to policzyć?

K.D.: Myślę, że taki świat wytwarza się jako forma ucieczki i „świat ratunkowy”.

D.B.: Wentyl bezpieczeństwa?

K.D.: Tak, kiedy mój rzeczywisty świat jest trudny. Wtedy potrzebuję świata, który pozwala mi przetrwać.

D.B.: A daje Ci siłę?

K.D: Tak. Tymi światami od jakiegoś czasu są filmy i podróże. To jest coś, co umiem urealnić.

D.B: A czy wracasz z tego świata równoległego silniejsza, żeby stawić czoło wyzwaniom świata realnego, w którym teraz jesteśmy?

K.D.: Nie, wracam z poczuciem, że tamten był realny. Wracam rozczarowana, że jednak trzeba tu wrócić. Te światy nie polegają na tym, że siedzę i marzę. Aby tutaj wytrzymać, muszę funkcjonować w czymś innym, na przykład zaplanować film, projekt.

D.B.: Muszą być wyzwania.

K.D.: Tak, mam to szczęście, że zawodowo mogę to realizować. To nie są ucieczki. Bardziej niż „ucieczka stąd” jest to „powrót tam”. Tych światów nie ma dużo. Zauważyłam, że jeśli zaczynam o nich intensywnie marzyć czy myśleć, to one przychodzą. Takie „myślo-kształty”. Lofoty u mnie się zrealizowały w sposób piękny i niesamowity, tak jak chciałam. Pojechałam tam autostopem, gdy miałam 23 lata.

D.B.: Tak długo czekałaś na swoje Lofoty! Gdyby to nastąpiło wcześniej, to może to nie byłoby „to”?

K.D.: Tak. Pamiętam to uczucie, kiedy się zaczęły wynurzać góry.

D.B.: Jak to wyglądało?

K.D.: To było poczucie, że wróciłam do tego miejsca. Jak się wraca do domu. Tam naprawdę czułam się sobą. Gdy wracam z takich miejsc, jest mi bardzo trudno się tutaj odnaleźć.

D.B.: Co Cię uderza najbardziej po powrocie?

K.D.: Chodniki. Beton. Dróżki. To, że trzeba chodzić jakimiś drogami. Ktoś mi mówi, którędy mam iść, ktoś to wymyślił. To mi bardzo przeszkadza. Bardzo tęsknię do chodzenia w gumiakach. Pamiętam, że kiedy wróciłam ze Spitsbergenu, byłam obrażona na rzeczywistość i chciałam nosić wysokie, zielone gumiaki. Chodziłam w nich jeszcze przez kilka dni. Najgorsze jest to, że tego nie można zatrzymać. To są wspomnienia, a po chwili człowiek wdraża się w to, co tu jest. Zaczyna funkcjonować, co jest dobre i normalne. Jednak ma poczucie, że prawdziwa rzeczywistość zostaje tam. Gdy jestem tutaj, przypomina mi o niej wiatr.

D.B.: O, spójrz, jak teraz wieje! Może to nie przypadek?

K.D.: Tak, czasem przypominam sobie o tym miejscu w chłodzie, cieple, czasem w kolorach. Zawsze mnie wzrusza, gdy pojawia się coś z tamtego świata.

D.B.: Co to może być?

K.D.: Kolor światła czasami jest podobny. Różne formy lodu, ale nigdy nie jest to ten charakterystyczny, niebieski lód. Nie ma jak tego odtworzyć. Czasami, szczególnie gdy jest mi przykro i tęsknię, biorę lód, na przykład taki, który mam na zamrażarce, i przykładam do twarzy.

niebieski lód
Niebieski lód, fot. Katarzyna Dąbkowska, archiwum prywatne

D.B.: Ta tęsknota jest więc fizyczna! Tęsknota za chłodem, zimnem.

K.D.: Tak, chociaż nie lubię marznąć. To jest częste u osób, które tam były. Ludzie myślą, że my lubimy marznąć. Co ciekawe, ja tam wcale nie marzłam. Kiedy byłam w Arktyce kanadyjskiej, w Nunavut, to pamiętam, że jechałam saniami, był zimny, nieprzyjemny wiatr. Miałam szron na twarzy, było tak zimno, że aż gorąco. Aż paliło!

D.B.: Jak trafiłaś na Spitsbergen? Byłaś na pierwszym roku studiów i chciałaś zrobić film o Arktyce. Jak zaczarowałaś rzeczywistość, że się to udało?

K.D.: Idąc na reżyserię, nawet nie podejrzewałam, że się dostanę. Nigdy nic nie robiłam z filmem, nagrywałam na pamiątkę babcię, która traciła pamięć. Od początku filmy dokumentalne były dla mnie łatwiejsze do zrealizowania, bliższe i ciekawsze. Szukałam tematów, które będą związane z podróżami. Antarktyda, Arktyka były mianownikiem. W momencie, kiedy się dowiedziałam, że Uniwersytet Śląski zarządza stacją badawczą na Spitsbergenie sprawił, że wszystko mi się połączyło. Równocześnie dostałam Stypendium Marszałka Województwa Śląskiego na pokrycie kosztów podróży. Natomiast w szkole to dla nikogo nie był ciekawy temat, ponieważ na tamten moment  nie miałam pomysłu ani na bohatera, ani konkretnej historii.

D.B.: Było coś abstrakcyjnego – gorączka polarna!

K.D.: Tak. Ludzie wiedzieli, że chcę tam pojechać, ale nie było wiadomo po co. Pamiętam, że kiedy poszłam do profesora Jacka Jani, przyjął mnie w bardzo naturalny sposób. Tak jakby to było oczywiste, że ktoś tam chce pojechać. On to rozumiał i nie trzeba było tego uzasadniać. Dał mi swoją książkę Zrozumieć lodowce.

D.B.: Jest świetna.

K.D.: Wtedy poczułam się przyjęta! Nawet mam zdjęcie, które zrobił mi współlokator w dniu, kiedy się dowiedziałam, tam pojadę. Jestem na nim bardzo szczęśliwa.

Kasia po wiadomości, że jedzie na Spitsbergen, archiwum prywatne

D.B.: Skąd tytuł filmu Gorączka polarna?

K.D.: Usłyszałam to od kogoś i poczułam, że też jest mi bliskie. Bardzo mnie interesuje człowiek, a ludzie tam nie są przypadkowi. Zaczęłam szukać wspólnego mianownika – co ich tam sprowadza? Okazało się, że jest wiele różnych powodów – pragmatycznych jak przeżycie sportowej przygody. Dla większości było to jednak coś głębszego. Zaintrygowała mnie ta tajemnica.

D.B.: Czy z perspektywy dziesięciu lat możesz podać własną definicję „gorączki polarnej”?

K.D.: To stan, który się aktywuje w duszy człowieka, kiedy się zetknie z regionami polarnymi. Dostaje szansę poczuć się tam na tyle autentycznie, że żadna inna rzeczywistość nie jest w stanie tego przebić. Dla mnie uczucie „gorączki polarnej” to coś takiego, kiedy raz już się człowiek z czymś spotkał, a potem nie jest w stanie o tym zapomnieć. Kiedy wracam, doświadczam tęsknoty. Ta tęsknota motywuje mnie do powrotów, poszukiwania. Mam problem z wyrażaniem własnych potrzeb, więc trudno, żebym robiła coś, bo mam na to ochotę. Mogę coś robić, jeżeli do tego tęsknię. Poprawniej się mówi „do czegoś” się tęskni czy „za czymś”?

D.B.: Widzę tu dwa różne sensy.

K.D.: No właśnie, bo „za czymś” oznacza, że to już minęło. „Do czegoś” jest przede mną. Na Spitsbergenie każda sytuacja – lodowiec, światło, tundra, renifery — to było spotkanie samej siebie.

D.B.: Jak to jest spotkać samą siebie? Kim była ta druga ty — zaskoczyła Cię, podałyście sobie rękę, przesłałyście buziaka?

K.D.: To było poczucie wolności. Nie umiałabym tego uosobić, że to „spotkanie w lustrze”. Bardziej poczucie, że wreszcie mam wrażenie i świadomość, że powołaniem człowieka jest bycie wolnym.

D.B.: Spitsbergen był momentem zwrotnym?

K.D.: Tak. Wolność to jest moment, kiedy masz zamknięte oczy, leżysz na mchach i słyszysz bicie własnego serca, bo jest tak cicho. Kiedy oddychasz, to nie wiesz, czy to twój oddech, czy to mchy się poruszają.

na mchu
Na arktycznym mchu, fot. Katarzyna Dąbkowska, archiwum prywatne

D.B.: Jak pachnie tundra?

K.D.: Dla mnie zapach Spitsbergenu to bardziej glony nad wodą, laminaria. Są niezwykłe w dotyku, skórzane. To jest zapach wody, która jest życiem, rozległą przestrzenią. Bardzo lubię morze, naturę, która jest dużo większa od człowieka. Tam ustanawia się prawidłowa proporcja, hierarchia, w której jesteśmy bardzo mali. Tam wielkość przestrzeni przytłacza. To jest na swój sposób przerażające. Z tego przerażenia po chwili rodzi się uczucie spokoju: „aha, tak właśnie powinno być”.

D.B.: Czyli tam wszystko przyjmuje właściwe kształty i proporcje?

K.D.: Tak, hierarchia wartości człowieka wobec świata, natury. Kiedy się wraca, pojawia się zaburzenie, fałszywe poczucie, że „jestem panem tego świata”, bo wytyczyłam chodniki i powiedziałam, gdzie, co ma rosnąć. Tam po prostu czuję się zaszczycona, że mnie to przygniata. Lubię stan zagrożenia przez naturę. Lubię, kiedy samolot jest odwołany z powodu śnieżycy. Potrafię to zrozumieć. Nienawidzę, kiedy jest coś odwołane, bo popsuł się silnik. Lubię ulewny deszcz, który zalewa ulice i nie ma jak przejechać. Lubię wiatr tak silny, że wywracają się drzewa. To jest żywioł. Nie mam o to pretensji. Drażni mnie ludzka głupota, która niszczy świat, ale kiedy żywioł niszczy człowieka, to wydaje mi się, że ma do tego prawo (śmiech).

D.B.: Jak się odnajdujesz w sytuacji, kiedy dochodzi do zaburzenia hierarchii, o której rozmawiamy? Czy świat ma szansę być inny, lepszy po pandemii?

K.D.: Bardzo mi się podobały takie newsy, że brak ludzi w niektórych miejscach spowodował, że odrodziły się meduzy, wyszły niedźwiedzie. Pomyślałam: „Nareszcie, tak powinno być!”.

D.B.: Jesteś osobą wierzącą – czy w Arktyce łatwiej znaleźć Boga?

K.D.: Tak. Przede wszystkim tam Bóg znajduje ciebie. On po prostu tam jest i jest na tyle cicho i dużo przestrzeni, że można go zobaczyć i usłyszeć. Oczywiście, jeśli się chce, bo Bóg się nigdy nie narzuca. Daje wolność, również w tym, że możemy go odrzucić i go nie potrzebować. Myślę, że trudno w takich miejscach o ateizm, bo zawsze w ludziach była ta duchowość. I nie chodzi o potrzebę uzasadniania sobie pór roku. Bardzo nie lubię określeń typu „ludy prymitywne, pierwotne”, bo nawet ci Inuici, których ja odwiedziłam siedem lat temu, ludzie bardzo współcześni, mają w sobie duchowość, wrażliwość na świat, który im został. I nie jest jeszcze zabrany, zagłuszony. Dla mnie to jest wyższy stopień rozwoju i to raczej my jesteśmy coraz bardziej pierwotni, dając się zagłuszyć. Nie słyszymy własnych myśli, sumienia, intuicji. W takich rejonach wiara, duchowość jest dużo łatwiejsza, bo jest na nią przestrzeń. Bóg jest w nas, a tam można go usłyszeć.

D.B.: Ja po Spitsbergenie nie wróciłam do kościoła. Nie odnalazłam w nim tego Boga, którym była wypełniona przestrzeń tam.

K.D.: Jeżdżąc w takie miejsca i szukając, czym jest „gorączka polarna”, odkryłam w sobie pierwotną potrzebę i tęsknotę za tym, co utraciliśmy jako ludzie. Tęsknotę za czymś głębszym, za częścią siebie, którą się utraciło, a wciąż się jej nasłuchuje. Nie chodzi o miejsce geograficzne, ale miejsce w środku człowieka.

D.B.: Skoro mowa o definicjach – kim są dla Ciebie „polarnik”, „polarniczka”?

K.D.: Dla mnie to słowo zawsze było zaszczytem, na który trzeba zasłużyć tym, że się zimuje. To mi się kojarzyło zawsze z księciem z bajki, bohaterem, odkrywcą, odważnym mężczyzną.

D.B.: Nie człowiekiem, a mężczyzną.

K.D.: Gdy usłyszałam o Twoim projekcie, uświadomiłam sobie, że nigdy nie myślałam o kobietach – polarniczkach. Raczej „polarniczka” jest typem „polarnika”, ale to jest bardzo męskie określenie. Zawsze to byli mężczyźni, oni stworzyli cały okres wypraw heroicznych. Nie jestem fanką definicji i etykiet, szukania na siłę tożsamościowych nazw typu „polityczka”, „polityk”. Dla mnie najciekawszy podział językowy to taki jak w języku inuktitut, czyli po prostu człowiek – inuit – oraz dusza – inua. Jedyny sensowny podział to według mnie na materię i ducha.

D.B.: Obecnie kobiety jeżdżą regularnie na stacje polarne i zimują. Czy to męskie środowisko na czymś straciło? Skoro mówimy o tym, czy ktoś na coś zasługuje czy nie.

K.D.: Jestem chyba wypaczona, bo tak naprawdę myślę, że na wiele rzeczy powinno się zasłużyć. To jest błędne myślenie, bo wiele rzeczy nam się po prostu należy. Tak jakby powiedzieć, że na miłość trzeba zasłużyć jakimś zachowaniem, wytrzymałością. Kiedyś myślałam, że nawet na szacunek i miłość trzeba zasłużyć. A przecież to mamy wpisane w godność. Skoro kobiety jeżdżą i robią to samo, co mężczyźni, to tak samo przynależą do tego świata. Arktyka i Antarktyda to inny rejon świata, międzynarodowy, i nie ma potrzeby tworzyć definicji, kto jest tam lepszy, a kto gorszy. Cudowne jest to, że wszyscy tam jesteśmy ostatecznie tak samo równi. To nie my tam ustalamy reguły, jesteśmy tylko gośćmi. Bawienie się w słowa i nazwy ostatecznie nie ma żadnego sensu, bo i tak o wszystkim decyduje pogoda. Nie wiem, jak to opisać! Nazwij to lepiej (śmiech).

D.B.: Jako twórca też nazywasz rzeczywistość (śmiech). Jak wyglądają u Ciebie te próby?

K.D.: To chyba jest proces. Pierwszy raz o tym myślę. Kiedy widzę miejsca, to nie próbuję ich nazywać, tylko mam takie uczucie „zassania”. Pobieram odczucia i one się filtrują przeze mnie. To, co wychodzi z tego odfiltrowania, to słowa. Na przykład widzę lodowiec i on na moich oczach pęka. To jest taki widok i dźwięk, który trudno opisać. Automatycznie to sklejam z momentami w moim życiu, kiedy ja też tak pękam, powstają we mnie szczeliny i się rozłamują. Albo kiedy jest tak biało, że tracisz orientację w swoim życiu. Nie widać, co jest niebem, a co śniegiem. Kiedy na to patrzę, to przypomina mi się chwila, kiedy brak słów powoduje, że podniebienie mi się skleja z językiem. To jest ten sam moment, kiedy nie umiem nic wyrazić, kiedy podniebienie się skleja do nieba. Arktyka bardziej uczy mnie nazywania tego, co we mnie jest.

D.B.: Rzeczywistość tu nie daje Ci takiej puli skojarzeń?

K.D.: Nie są to takie intensywne doświadczenia. Ktoś kto nie był w takich miejscach, ale zna ten stan emocjonalny, może się z tym jakoś zidentyfikować. Każdy z nas wie, co to znaczy, kiedy w jego życiu dochodzi do jakiegoś pęknięcia. Nie każdy umie to nazwać i nie każdy wie, że ten rozpad świata jest taki sam jak rozpad lodowca. Jestem jednak przekonana, że nie trzeba tam być, żeby to poczuć. Moim zdaniem w człowieku są takie miejsca jak Arktyka.

w Nunavut
W Nunavut, archiwum prywatne

D.B.: Czyli przechowujesz w sobie bardziej obrazy niż słowa?

K.D.: Słowa są efektem końcowym. Najpierw jest bodziec, potem myśl, nazwanie bodźca.

D.B.: To chyba trochę tak, jak z Twoim kolejnym wielkim projektem, który chodzi Ci po głowie – filmem o Henryku Arctowskim?

K.D.: Myślę, że tak, to ogromny temat — biografia tego człowieka. Ciekawa jest też historia Polskiej Stacji Antarktycznej, jej planowana przebudowa. To jest coś dużego, czuję się onieśmielona tym. Nie zasługuję na to, żeby robić taki film, ale ten film zasługuje na to, żeby powstał. Ja jestem przy okazji, po drodze. Chcę to zrobić, ale nie znaczy to, że ja się do tego bardziej nadaję niż ktoś inny. Może tak jest, ale o tym nie wiem. Do takiego tematu dojrzewam i czekam na to wiele lat.

D.B.: Twoje opus magnum?

K.D.: Tak. Nie mam życiowych ambicji, żeby robić dużo filmów, tylko żeby były ważne. Mam poczucie, że ten bohater do mnie przyszedł i nie chce odejść. To ja bardziej od tego tematu odchodzę, bo wątpię, czasem czekam, pytam siebie, czy dam radę, czy warto. Może ktoś to zrobi lepiej? Zawsze jednak wtedy czuję takie silne przyciąganie, siłę dośrodkową.

D.B.: Ale ten temat w Tobie dojrzewa już przez długi czas. A dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy umieją czekać.

K.D.: Myślę, że dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy umieją wykorzystać sytuację. Moją dobrą cechą w projektach filmowych jest to, że jestem wierna w miłości. Dlatego się nie poddaję. Wydaje mi się, że jeżeli nasze drogi, Henryka i moja, się spotkały, to do końca tego projektu będę mu wierna. To zawsze jest jakiś rodzaj zakochania się w bohaterze i w projekcie. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, że jestem bardzo pewna siebie, bo może być różnie. Nie wiem nawet, czy dostaniemy na to pieniądze. Może się to rozciągnąć na lata. Czuję, że jestem gotowa na ten film i mogę mu bardzo wiele poświęcić.

D.B.: Wracając do początku naszej rozmowy – może teraz się przedstawisz? (śmiech)

K.D.: Jednak najtrudniej jest to powiedzieć na końcu (śmiech). To, kim jestem, jest pewną deklaracją.

D.B.: A widzisz, słowa mają moc magiczną. Dzięki za rozmowę!


Katarzyna Dąbkowska jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *