„Uparta” – niedopowiedziana historia z powojennych wypraw na Spitsbergen

Spotkałyśmy się dokładnie 24 kwietnia 2022 roku na wrocławskim rynku. Sącząc kawę w kultowej „Literatce”, słuchałam historii sprzed 63 lat, a właściwie jej dalszego ciągu. Parę lat temu mignęła mi we wspomnieniach z wypraw na Spitsbergen z lat 50. wzmianka o dziewczynie, która bardzo chciała wziąć udział w ekspedycji polarnej. Personaliów nie podano. Enigmatyczny początek opowieści. Współcześni autora pewnie doskonale wiedzieli, o kim mowa. Ja już nie.

Pod koniec 2021 roku trafił do mnie z działu logistyki Instytutu Geofizyki PAN numer telefonu wraz z nazwiskiem. Koleżanka niewiele mogła mi powiedzieć o osobie, która do nich zadzwoniła. W związku z ogłoszeniem naboru na ekspedycję polarną na Spitsbergen pytała, komu mogłaby przypomnieć swoją odległą historię. Wyszło, że mnie.

Rozmowa telefoniczna wszystko wyjaśniła. Ludmiła Schall-Cieślak latem 1959 roku potajemnie przedostała się na pokład okrętu hydrograficznego „Bałtyk”, który szykował się do wyjścia w swój trzeci rejs na Spitsbergen wraz z uczestnikami wyprawy letniej do nowo wybudowanej stacji polarnej na Spitsbergenie (obecnie Polska Stacja Polarna Hornsund im. Stanisława Siedleckiego).

Bohaterka tej historii miała wtedy 21 lat, była drobną blondynką oraz studentką Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Aktywnie uprawiała żeglarstwo i wymarzyła sobie udział w wyprawie polarnej. Jednak w latach 50. uczestnictwo kobiet w tego typu ekspedycjach nie było mile widziane (w tamtych czasach wyjątkami były doktor geografii Zofia Michalska z Uniwersytetu Warszawskiego, asystentka profesora Stefana Różyckiego, i adiunkt Anna Siedlecka z Akademii Górniczo-Hutniczej, żona Stanisława Siedleckiego, które brały udział w polskich wyprawach letnich na Spitsbergen odpowiednio w latach 1958 i 1960). Ludmiła na statku spędziła w ukryciu prawie dwie doby, po czym zauważono jej obecność. Równało się to końcowi polarnej przygody.

W swojej biblioteczce znalazłam książkę Jana Józefa Szczepańskiego Zatoka białych niedźwiedzi. Pisarz, który wziął udział w trzymiesięcznej wyprawie na Spitsbergen, a później przelał wrażenia na papier, tak zaczął swoją opowieść:

Cały okręt żyje sensacją, jaką było odkrycie pasażerki „na gapę”. „Tu siedziała. Pod tym brezentem, za windą. Czterdzieści osiem godzin wytrzymała!”.

Wszyscy szczerze współczują żądnej przygód dziewczynie. Tak niewiele brakowało. Znaleziono ją tuż przed wyjściem w morze. Śmiałość zawsze budzi sympatię. I to namiętne – jakże dziecinne – łakomstwo przeżyć.

Bohaterka tamtych wydarzeń wreszcie się zmaterializowała.

— To było bardzo zabawne i kłopotliwe. Zaczął się alarm. Na statku byłam dwie doby – zaczyna swoją opowieść Ludmiła Schall-Cieślak.

Parasole przy kawiarnianych stolikach chronią nas przed lekko deszczową pogodą, a mała czarna z dodatkiem wspomnień smakuje wybornie. Pani Ludmiła ma dziewczęcy uśmiech i żartuje, że im bliżej jej do stu lat (choć to wcale nie tak blisko!), tym ma pogodniejsze podejście do życia. Pokazuje kilka starych fotografii i wycinek z magazynu „Retro”. W numerze z czerwca 2019 roku pojawił się tam przedruk notatki prasowej, którą w 1959 roku opublikowało „Życie Warszawy”.

Studentka Wyższej Szkoły Plastycznej Ludmiła Schall, oprócz malarstwa, uwielbiała dalekie wyprawy, marzyła też o wyjeździe na Spitsbergen. Pisała nawet prośby do szefa wyprawy Stanisława Siedleckiego, ale bez odzewu. „Wtedy zdesperowana przedostała się nocą nielegalnie na «Bałtyk» i ukryła pod brezentem windy pokładowej” (…). W ciasnej skrytce, bez jedzenia, wytrwała ponad 40 godzin – czytam.

— Wszystko zaczęło się od żeglarstwa. Zaczęłam żeglować, kiedy miałam czternaście lat. Wciągnął mnie w to kuzyn i zaczęłam jeździć na obozy. Organizowała je Liga Morska. Panowały na nich rygory wojskowe, obowiązywały mundury robocze i galowe. Pływaliśmy na łodziach m.in. żaglowo-wiosłowych, ciężkich DeZetach. Kiedy padał deszcz, to nasze mundury sztywniały tak, że nie można było zgiąć ręki. To była szkoła życia i w pewnym sensie ciąg dalszy okupacyjnych przeżyć: bohaterstwa, konspiracji, bycia zahartowanym, dzielnym – wspomina Ludmiła Schall-Cieślak.

Oglądamy kilka zdjęć. Biorąc pod uwagę wzrost i budowę bohaterki tamtych wydarzeń, noszenie wspomnianego munduru musiało być szczególnie niewygodne.

Zainteresowanie żeglarstwem u młodziutkiej Ludmiły wynikało z ciekawości świata, marzenia o przygodach.

— W tamtych czasach świat był dla nas zamknięty. Najdalej wypłynęłam pod Bornholm w ramach rejsu stażowego na żaglowcu „Generał Zaruski” pod opieką kapitana żeglugi wielkiej „Kuby” Jaworskiego. To była niezwykła wycieczka. Miała miejsce już po tej niedoszłej ucieczce na Spitsbergen – uśmiecha się moja rozmówczyni.

Nie ukrywam, że najbardziej byłam ciekawa okoliczności sensacyjnego wydarzenia. W końcu okręt stał w porcie wojennym na Oksywiu w Gdyni, wejścia na teren pilnowali strażnicy i trzeba było posiadać stosowną przepustkę.

Pani Ludmiła opowiada, że wcześniej dokładnie obejrzała cały port; jej miejscem obserwacyjnym był jeden z wagonów pociągu towarowego na bocznicy. Wiedziała, którędy na skróty chodzą marynarze, aby dostać się na pokład „Bałtyku” i wykorzystała nieuwagę wartowników, zajętych grą w szachy.

— Niezauważona przez nikogo wieczorem weszłam na pokład po metalowych schodkach. Wszystko dookoła trzeszczało. Miałam do dyspozycji cały okręt, ale głupio się ukryłam – pod brezentem zasłaniającym windę kotwiczną. Bagaż miałam minimalny – wspomina.

Znalazły się tam sweter z owczej wełny pożyczony od znajomego, ciepła bielizna, buty zimowe, chleb, czekolada i coś do picia, a także tomik poezji Gałczyńskiego. Tyle co wyobraźnia i brak polarnego doświadczenia mogły podpowiedzieć.

Kiedy okręt był gotowy do drogi, odsłonięto windę kotwiczną. Zaskoczony marynarz zdążył tylko wykrzyknąć: „Co pani tu robi?!”, nim niefortunna pasażerka na gapę schowała się w jednej z toalet. Podczas ostatnich kilkunastu godzin udało się jej dość dobrze rozeznać w układzie pomieszczeń na statku.

— Zamknęłam się tam i nie wiedziałam, co dalej — śmieje się bohaterka tamtej historii. — Tymczasem na statku wszczął się rwetes, wszyscy biegali tam i z powrotem, szukając mnie. Myśleli, że jestem szpiegiem lub uciekinierem.

Przyjechali żołnierze z Marynarki Wojennej, zrobiło się groźnie. Choć moja rozmówczyni miała kilku znajomych wśród polarników zaokrętowanych na „Bałtyku”, ci trzymali dystans podczas konfrontacji w obawie przed ewentualnymi konsekwencjami. Została przewieziona pod eskortą wojskowym gazikiem do dowództwa Marynarki Wojennej na przesłuchanie, po czym odwieziono ją z powrotem na okręt. A tam kapitan zaprosił niedoszłą polarniczkę na obiad z załogą jednostki.

Historia, którą z powodzeniem można by zekranizować, miała szczęśliwy finał. Kiedy zidentyfikowano postać i motywy działania „szpiega”, atmosfera od razu się rozluźniła.

— Bardzo miło to wspominam, choć oczywiście było mi smutno. Zrezygnowałam z zajęć na uczelni, to była końcówka drugiego roku. Bałam się, co z egzaminami i czy mnie przyjmą z powrotem na uczelnię — wspomina pani Ludmiła.

Okazało się, że wieści o jej przygodzie szybciej dotarły do Wrocławia niż sama zainteresowana pociągiem. W prasie i radiu szum, na uczelni — uśmiechy i gratulacje. I finalnie — sesja zaliczona bez mrugnięcia okiem.

Na osłodę pozostały listy. Wysyłane z dalekich krajów, o dotarciu do których tak marzyła dwudziestoparoletnia studentka. Pani Ludmiła szczególnie zapamiętała ten, który dostała z Alaski, i ten, w którym ktoś oferował jej podróż katamaranem dookoła świata.

— To była przygoda, mimo że nie tak ją sobie wyobrażałam. Dużo jeździłam po świecie, ale na Spitsbergen nigdy nie dotarłam, jedynie poprzez czytanie książek. Pozostał mi ogromny sentyment do tego miejsca — kończy swoją opowieść.

Ludmiła Schall-Cieślak wybrała karierę artystki, a jej znajomości z polarnikami pozostały w życzliwej pamięci.

W krótkiej notce prasowej zatytułowanej Uparta, którą opublikowano w numerze dziewiątym magazynu „Polska” z 1959 roku, znajduję pełne sympatii zakończenie:

Jak się dowiadujemy, gdyńska przygoda nie osłabiła pasji panny Ludmiły do Arktyki. Stara się obecnie o legalny wyjazd na Spitsbergen, choćby w roli kucharza czy tragarza, z najbliższą ekipą udającą się na Spitsbergen.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

2 odpowiedzi na “„Uparta” – niedopowiedziana historia z powojennych wypraw na Spitsbergen”

  1. Przez 2 lata pracowałem z Panią Ludmiłą (była dla mnie szefową) w byłych Pracowniach Konserwacji Zabytków „PKZ”. Sporo rozmawialiśmy na przeróżne tematy, ale tej historii nie znałem.
    Bardzo miło wspominam kontakty z Panią Ludmiłą, jej zrelaksowane podejście do życia, jak i jej ekspertyzę zawodową.
    Pozdrawiam,

    Darek Sokół

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *