– Pamiętam, że atmosfera tego lata w stacji nie była dobra. Tam było takie małżeństwo… On zajmował się antenami satelitarnymi, ona… nie pamiętam. Może sprawami gospodarczymi, bo wydawała pościele gościom. I wtedy, kiedy kierownik wyprawy miał do mnie pretensje, że poszłam w teren i nie zgłosiłam na radiu, kiedy wracam, pomimo że mój kolega obecny w stacji o tym wiedział, ona prawie że na mnie nakrzyczała. Stała obok i przy tym szmatką, którą trzymała w ręce, wymachiwała. „Dziecko – pomyślałam – przecież ciebie jeszcze na świecie nie było, kiedy ja tu jeździłam”.
– To byłam ja… Mam nadzieję, że pani się na mnie nie gniewa?
– Nie, ale dobrze, że się to wyjaśniło. Koniecznie musi pani zacząć od tej scenki opis naszej rozmowy w książce.
Jest 26 marca 2020 roku. Rozmawiam z Anną Krzyszowską Waitkus przez What’sApp i śmiejemy się serdecznie. Czasem zawodzi łączność, bo Wyoming w USA dzieli od Warszawy ocean, ale cierpliwości nam nie brakuje.
Spotkałyśmy się w lipcu 2012 roku na Spitsbergenie – ja pracowałam jako administrator Polskiej Stacji Polarnej Hornsund w ramach 35. Wyprawy Polarnej IGF PAN, miałam 26 lat i dopiero szykowałam się do zimowania. Dla Pani Anny wizyta w Hornsundzie była siódmą z kolei. Do tego dochodziły regularne wyjazdy w inną część Spitsbergenu – do Ny-Ålesund. Za sobą miała też wyprawę letnią do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego i udział w ekspedycji Greenpeace na Wyspę Króla Jerzego w Antarktyce. Oczywiście taki żółtodziób jak ja nie miał wtedy o tym zielonego pojęcia.
W tamtej wyprawie towarzyszył Pani Annie mąż, Brian, z którym razem prowadzili badania. W swoim archiwum na komputerze znalazłam grafik zakwaterowania gości w stacji w sezonie letnim 2012 roku, w którym były wpisane ich nazwiska.
– Nie martw się. Pamiętam, że byłaś jedyną osobą, która potem wyszła nas pożegnać. To było bardzo miłe. Pomyślałam sobie, że może nie jesteś taka zła.
Fragment rozmowy z Anną Krzyszowską Waitkus
Pierwsze lody zostały przełamane. Podczas kilku rozmów chłonęłam opowieści Pani Anny o świecie, którego już nie ma. Uśmiechałam się na widok jej uśmiechu, kiedy pokazywała mi do kamerki zdjęcia z różnych wypraw i opowiadała anegdoty o ludziach zatrzymanych w czasie na kolejnych ujęciach. Znów stawała się młodą i pełną energii Krzunią (ksywka z nastoletnich lat, używana do dziś w kontaktach z przyjaciółmi), która rozpoczynała swoją wielką przygodę w regionach polarnych.
Studiowała geologię na Wydziale Ochrony Środowiska na Uniwersytecie Warszawskim, w 1984 roku obroniła doktorat z ekologii w Instytucie Ekologii PAN.
Pani Anna zajmowała się eksploracją jaskiń, wspinaczką (należała do Sekcji Taternictwa Jaskiniowego Klubu Wysokogórskiego w Warszawie), ale jej przygoda z polską polarystyką zaczęła się bardziej prozaicznie.
Pracowałam na pracach zleconych w zakładzie logistyki polarnej w Instytucie Ekologii. I oni mi mówili: „Tu masz listę – papier toaletowy, szczotki i detergent – idź i to kup”. Ja chodziłam i to kupowałam. Pamiętam, że największym osiągnięciem w tej pracy było zdobycie szczotek do agregatu na Antarktydę. To był 1978 rok. Była zima, powiedzieli: „Nie wracaj bez tych szczotek” i wysłali mnie do Katowic.
Fragment rozmowy z Anną Krzyszowską Waitkus
1979 roku pojechała pierwszy raz na Spitsbergen. Miała zbadać wpływ człowieka na środowisko – w czasach bez internetu i świadomości w polskich realiach, o co w tym wszystkim chodzi. Stworzyła więc metodykę badań od podstaw, a potem temat the human impact asessment towarzyszył jej przez całe życie zawodowe. I do dziś towarzyszy, bo latem tego roku ma być wolontariuszem w badaniach monitoringowych Instytutu Oceanologii PAN na Spitsbergenie. Tylko nikt nie wie, czy pandemia pozwoli.
W 1982 roku razem z Jackiem Jezierskim i Wojciechem Moskalem Pani Anna zdobyła Raudfjellet – 1016 m n.pm.m., najwyższy szczyt pomiędzy fiordami Hornsund i Bellsund na Spitsbergenie.
Jacek uważa, że pierwsi tam weszliśmy. Tu mam moje ulubione zdjęcie! Wyglądają jak dwa morsy – Lapsik [Jacek Jezierski, przyp. DB] z Wojtasem [Wojciech Moskal, przyp. DB] leżą na łodzi, na brzegu. Wojtas powiedział wtedy, że nie potrafi zjeżdżać na linie. Ja już byłam na dole, a on był gdzieś pośrodku. Myślałam, że go zamorduję! Ale nie zamordowałam. A on i tak dał sobie świetnie radę.
Fragment rozmowy z Anną Krzyszowską Waitkus
W 1985 roku Pani Anna brała udział w zimowej wyprawie na Hornsundtind – 1431 m n.p.m., najwyższy szczyt południowego Spitsbergenu. Samotne spotkanie z niedźwiedziem polarnym, przywalony śniegiem namiot, maszerowanie w zamieci na nartach, w których pęknięte wiązanie naprędce naprawiono sznurkiem czy pasztet z płatkami owsianymi na śniadanie – takie migawki pozostały w pamięci Pani Anny z tamtej ekspedycji.
W 1987 roku razem z uczestnikami 12. Polskiej Wyprawy Antarktycznej Pani Anna popłynęła statkiem MS Antoni Garnuszewski na Wyspę Króla Jerzego, do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Pamięta, że miała „tylko miesiąc czasu na pracę i że zasuwała”.
Ale zanim dotarli do stacji, 20 grudnia odbył się chrzest morski z okazji przekroczenia równika:
„Poprzedniego dnia diabły przybiły nam po pieczątce na głowie. Akurat na czole i tego nie można było zmyć. O godzinie 13:00 spędzili wszystkich neofitów i Neptun z Prozerpiną przejęli panowanie na statku. I kolejno przechodziłam przez: brezentowy wór polewany wodą, później zamknęli nas w basenie bez wody i kolejno wzywali do lekarza. Gdy przeszłam operację – łaskotanie i polewanie farbą – u fryzjera zrobiono mi ondulację z pierza, trocin, farb z kosmetycznym zabiegiem. Musiałam zjeść wstrętną kanapkę, ale nie wyrzygałam. Chrzest był całkiem śmieszny, płakałam czasami ze śmiechu. Diabły były bardzo delikatne, żadnemu z nas nie nabiły nawet siniaka. Później wszystko zmyło się ropą, wodą i woskiem. Naprawdę wspominam to bardzo sympatycznie. Jutro będziemy w Montevideo, na stacji około 3 stycznia. W sumie powrót w pierwszej połowie marca. Nie martwcie się o mnie, bo daję sobie radę”.
Fragment listu do rodziców Anny Krzyszowskiej Waitkus
Kolejne wyprawy polarne przesuwają się w naszych opowieściach, meandrują anegdotami. Pani Anna czyta fragmenty listów do rodziców, życzenia urodzinowe od kolegów, okolicznościowe wierszyki.
Okres uczestnictwa w polskich wyprawach zamyka 1989 rok, kiedy pani Anna wyemigrowała do USA.
Osiadła w Wyoming, wyszła za mąż. Najpierw badała zanieczyszczenia w glebie, a później wykonywała analizy środowiskowe dla kopalń, pracując dla stanu Wyoming. Obecnie, po przejściu na emeryturę, prowadzi konsultacje środowiskowe.
W 2012 roku po 27 latach Pani Anna wróciła do stacji w Hornsundzie. Przez dwa tygodnie mieszkałyśmy pod jednym dachem, ale jej historię poznałam dopiero teraz.
Zderzenie wspomnień z nową rzeczywistością Pani Anna wspomina z rozczarowaniem – więzi międzyludzkie zastąpiła łączność satelitarna. „Teraz Twój adres to Arktyka, Antarktyda, ale Ciebie tam nie ma” – kwituje w prostych słowach problem współczesnego świata.
Za mało „jesteśmy”.
Pani Anna nadal pracuje naukowo. Ale polarniczką się nie czuje.
– Mówię na siebie scientist, naukowiec. Nigdy nikomu w życiu nie powiedziałam, że jestem polarniczką (śmiech).
Fragment rozmowy z Anną Krzyszowską Waitkus
– To kogo można nazwać polarnikiem?
– To jest pytanie dla pani. Ja sobie jeszcze na nie nie odpowiedziałam.
Anna Krzyszowska Waitkus jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!
Krzunia, odkryłem kilka zdjęć, na których jesteś, z pamiętnej wyprawy w 1979 r. Chętnie bym je podesłał.
Pozdrawiam serdecznie – Janusz Kida
Przekazałam Pana wiadomość Pani Annie 🙂