„Obiecałam sobie, że jeszcze wrócę na Spitsbergen” – Małgorzata Godlewska

Profesor Małgorzata Godlewska jest pracownikiem Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN w Łodzi. Naukowo zajmuje się hydroakustyką i jej wykorzystaniem w badaniach ekosystemów wodnych. Podczas naszego spotkania opowiedziała mi o swoim pierwszym rejsie w regiony polarne i „podsłuchiwaniu” wielorybów.

Daga Bożek: Czy należysz do tej grupy osób, które zawsze chciały pojechać w regiony polarne?

Małgorzata Godlewska: Nie, to pojawiło się później i w pewnym sensie było przypadkowe.

D.B.: Jak u większości. (śmiech)

M.G.: Po doktoracie, zrealizowanym w Stacji Morskiej Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk, zastanawiałam się, co mogłabym robić dalej. Właśnie wtedy okazało się, że Instytut Geofizyki PAN organizuje wyprawę badawczą na Spitsbergen i zamierza zaangażować w to naszą jednostkę – piętnastometrowy jacht s/y „Sonda”. Wtedy mnie olśniło, że chcę tam koniecznie popłynąć. Ten wyjazd mnie urzekł, a potem stale ciągnęło mnie w rejony polarne. Mimo że bardzo tego chciałam, nie udało mi się wrócić na Spitsbergen. Po stażu w Wielkiej Brytanii przestawiłam się na badania biologiczne, które mogły być prowadzone tylko z jednostki pływającej, a nie na stacji. I znów los szczęśliwie zrządził – kiedy wyszłam za mąż i zamieszkałam w Warszawie, rozpoczął się międzynarodowy program naukowy BIOMASS, dotyczący badań antarktycznego kryla. „Wstrzeliłam się” w temat i wzięłam udział w trzech wyprawach polarnych na Szetlandy Południowe, w regionie wyspy King George: brazylijskiej (na statku „Profesor Besnard”) i polskiej ( na statku „Profesor Siedlecki”) w ramach BIOMASS/SIBEX oraz BIOMASS IV. Dzięki temu udało mi się odwiedzić Stację Arctowskiego i kilka innych baz naukowych w tym rejonie.

D.B. Czym zajmowałaś się, zanim trafiłaś na Spitsbergen?

M.G.: Pracowałam w Stacji Morskiej Instytutu Geofizyki PAN (obecnie Instytut Oceanologii PAN). Prowadziłam badania na jachcie s/y „Sonda” – pływaliśmy głównie po Bałtyku, ale również w rejonie Morza Północnego, wokół Anglii i na wspomniany Spitsbergen, jako jednostka pomocnicza w wyprawie Instytutu Geofizyki PAN. W 1978 roku zasadnicze badania geofizyczne – ukształtowania skorupy ziemskiej – były prowadzone z okrętu hydrograficznego ORP „Kopernik”. Polegały one na tym, że na lądzie w różnych punktach odstrzeliwano ładunki wybuchowe, a statek ciągnął za sobą półtora kilometra kabla z odbiornikami dźwięku (hydrofonami). Na podstawie odbitego dźwięku oceniano ukształtowanie skorupy Ziemi, a s/y „Sonda” zajmowała się transportem naukowców na ląd.

D.B.: Twój rejs na Spitsbergen przypadł na końcówkę lat 70. Czy słyszałaś wtedy, że kobiety na statku przynoszą pecha? Mało badaczek docierało w tamtym czasie w regiony polarne.

M.G.: Takie stereotypowe określenia się pojawiały, ale ja osobiście tego nie odczułam. Wprost przeciwnie, najmłodszy uczestnik załogi „Sondy”, 9-letni syn kapitana jednostki, twierdził, że moja obecność na „Sondzie” przyniosła załodze szczęśliwy los i odwróciła wcześniejszego pecha. Na Spitsbergen popłynęłam jako pasażer na ORP „Kopernik”, dopiero na miejscu przesiadłam się na „Sondę” i już jako załogant jachtem wróciłam do kraju. Był to trudny rejs i jak na tamte czasy duże wyzwanie żeglarskie. Cała 6-osobowa załoga otrzymała za ten rejs „Nagrodę Conrada” (drugie miejsce, bo pierwsze za 1978 rok dostała Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, która jako pierwsza kobieta na świecie samotnie opłynęła Ziemię na jachcie „Mazurek”).

Nagroda Conrada dla Małgorzaty Brzozowskiej (nazwisko panieńskie) 

D.B.: Czy oprócz Ciebie w rejsie uczestniczyły inne kobiety?

M.G.: Na ORP „Kopernik” byłyśmy we dwie, koleżanka płynęła do bazy toruńskiej. Traktowano nas wspaniale, a kapitan Franciszek Wróbel wręcz nas rozpieszczał, obdarowując kwiatkami i czekoladkami, skarbami, których na morzu raczej się nie spotyka. Płynęłyśmy jako specjalistki, płeć nie tylko nie była postrzegana jako przeszkoda, ale wręcz jako atut. Wiadomo, że kobiety „łagodzą obyczaje”.

D.B.: Twój pierwszy pobyt na Spitsbergenie zbiegł się z modernizacją stacji w Hornsundzie, która po latach przerwy miała wrócić do funkcjonowania jako jednostka całoroczna. Jak zapamiętałaś tamten czas?

M.G.: Udało nam się zejść na ląd, a główny budowniczy stacji zaprosił mnie na zwiedzanie nowej bazy, chętnie o wszystkim opowiadał. Bardzo mi się tam podobało. Czas też pozwolił, żeby wejść na lodowiec Hansa oraz zrobić wycieczkę w góry, co było fantastycznym przeżyciem.

D.B.: Jak się wtedy czułaś? Jak turystka? W końcu nie byłaś pracownikiem stacji.

M.G.: Trochę tak. Kocham góry i choć na Spitsbergenie nie są one zbyt wysokie, wyglądają niezwykle dramatycznie, ponieważ wyrastają z poziomu morza. Ich widok był niesamowity. Wspaniałe były również kobierce z mchów i kwiatów, miękkie i kolorowe, po których się wracało z powrotem do stacji.

D.B.: Czy zapadłaś wtedy na słynną „gorączkę polarną”?

M.G.: Myślę, że tak. W listach do domu pisałam, że to „raj dla oczu i duszy” i że muszę tam kiedyś wrócić. Wtedy też podjęłam postanowienie, że będę się zajmować akustyką wód polarnych.

D.B.: Skąd ten pomysł?

M.G.: W Moskwie ukończyłam fizykę morza i po powrocie do Polski postanowiłam zająć się akustyką, czyli rozchodzeniem się dźwięku w morzu. Z tego zrobiłam doktorat. Natomiast w rejsie „Sondą” na Spitsbergen planowałam zrobić pomiary szumów morza, licząc, że wyniki będą ciekawe, ponieważ nie było tam statków, a więc i generowanych przez nie szumów (co ma miejsce m.in. na Bałtyku). Interesował mnie inny szum, związany z pęcherzykami powietrza pękającymi w lodzie i odgłosy fauny morskiej. Kiedy po powrocie do Polski analizowałam dane, z zaskoczeniem odkryłam, że świetnie nagrały się odgłosy wielorybów. Nawet wygłosiłam na ten temat referat na Sympozjum Polarnym.

D.B.: Czy w Polsce prowadziło się wtedy takie badania?

M.G.: Nic mi na ten temat nie było wiadomo, w marynarce wojennej prawdopodobnie tak. Zagadnienie rozchodzenia się dźwięku w morzu to temat nie tylko naukowy, ale ważny militarnie, ponieważ akustyka podwodna służy głównie wojsku do podsłuchiwania okrętów i łodzi podwodnych. Na pewno zajmowali się tym na szeroką skalę Amerykanie i Rosjanie. Jednak, mimo że skończyłam studia w Rosji, nie miałam możliwości odwiedzenia Instytutu Akustycznego w Moskwie – byłam cudzoziemcem, a prowadzone tam badania w większości były robione na zlecenie wojska.

D.B.: A jak wyglądał w Polsce Twój dalszy rozwój naukowy?

M.G.: Z badań nad samym rozchodzeniem się dźwięku przeszłam na zastosowania biologiczne, czyli używanie metod hydroakustycznych do badania biomasy i rozmieszczenia kryla w Antarktyce. Tematem mojej rozprawy habilitacyjnej były migracje pionowe kryla, Euphausia superba Dana. Kiedy później przestawiłam się na wody śródlądowe, zajęłam się głównie badaniami hydroakustycznymi ryb i ich habitatów.

D.B.: Zatrzymajmy się na badaniach kryla. W latach 70. i 80. w naukowych rejsach antarktycznych na polskich statkach rybackich czy badawczych brało udział niewiele kobiet. Ty byłaś jedną z nich.

M.B.: Tak, nie byłam jednak rodzynkiem. Stałymi bywalczyniami na „Profesorze Siedleckim” były na przykład Elżbieta Kopczyńska z Zakładu Biologii Antarktyki PAN czy Iwona Żmijewska z Uniwersytetu Gdańskiego.

D.B.: Jak kobiety odnajdywały się w takim środowisku?

M.B.: Ja super (śmiech). Jako naukowiec na statku miałam labę od prac typowo marynarskich (w przeciwieństwie do obowiązków naukowca/załoganta na jachcie). Jednak nie zawsze kobiety miały taryfę ulgową. W czasie chrztu równikowego panie były traktowane przez diabły na równi z panami. Na statku toczyło się bogate życie towarzyskie, były potańcówki, dyskusje. Nawiązywało się bliskie znajomości, przyjaźnie – łączyło nas przebywanie na ograniczonej przestrzeni, wspólna praca. Bardzo dobrze wspominam tamtą atmosferę.

Chrzest równikowy, Antarktyka, 1983. Pierwsza kobieta od lewej to Anna Kołakowska

D.B.: A co z chorobą morską?

M.G.: Do czasu zrobienia doktoratu w ogóle nie wiedziałam, co to jest. A potem zaczęłam od czasu do czasu chorować. Popularne jest powiedzenie, że „chorują tylko geniusze”. (śmiech)

D.B.: Cudowne, bardzo mi się podoba!

M.G.: Kiedy byłam na Spitsbergenie i z „Kopernika” przesiadłam się na „Sondę”, mieliśmy sztormy i zaczęłam chorować (co nie zdarzało mi się w poprzednich rejsach). Zastanawiałam się, czy to właśnie dlatego, że już zrobiłam doktorat, czy dlatego, że przebywam w gronie wybitnych profesorów. Zresztą wszyscy chorowali. Profesor Alfred Jahn, polarnik z krwi i kości, też! Z tym, że on czuł się niewyraźnie przy stanie morza trzy, a ja dopiero przy ósemce.

D.B.: A jak było z krylem, którego badaniami się zajmowałaś?

M.G.: Panowało wówczas wśród naukowców przekonanie, że kryl może pomóc rozwiązać problem głodu na świecie. Skoro wybito wieloryby, to konsumowanego przez nie w ogromnych ilościach kryla powinno być w nadmiarze i mógłby on stać się wartościowym źródłem białka dla ludzi oraz jako składnik pasz dla zwierząt. Ta hipoteza stała się głównym powodem powołania do życia międzynarodowego programu BIOMASS, którego celem było oszacowanie, ile jest kryla w Antarktyce i jakie ilości mogą być poławiane bezpiecznie, aby nie naruszyć równowagi ekosystemu wodnego. W wyniku badań okazało się jednak, że nie ma żadnej nadwyżki. Dlaczego? Po pierwsze foki, które normalnie rozradzały się co siedem lat, zaczęły się rozradzać co trzy-cztery lata, bo miały mnóstwo pokarmu. Pingwiny, które normalnie miały jedno pisklę, bardzo rzadko dwa, teraz miały prawie wszystkie po dwa. A liczba petreli i innych ptaków, karmiących się krylem, zwiększyła się ponad dziesięciokrotnie.

D.B.: Natura nie znosi próżni.

M.G.: Zdecydowanie. Przyroda nie czekała, aż człowiek zainteresuje się krylem. Jego nadmiar został zagospodarowany przez samą naturę. Zmienił się również behawior – zarówno kryla, jak i jego konsumentów. W swojej pracy habilitacyjnej postawiłam hipotezę, że zachowania migracyjne kryla mogły wykształcić się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat i być spowodowane zmianą głównego drapieżnika – z wielorybów na drapieżniki powierzchniowe, głównie foki i ptaki. Jeszcze pod koniec XIX wieku wielorybnicy donosili, że w Antarktyce morze jest „czerwone aż po horyzont”, głównie za sprawą występującego na powierzchni czerwonego raczka, pokarmu wielorybów. Ponieważ wieloryby pobierały pokarm z toni wodnej i lokalizowały go za pomocą dźwięku, kryl skupiał się przy powierzchni, gdzie był „niewidoczny” dla wieloryba (sygnał odbity od kryla nakładał się na dużo silniejszy sygnał od granicy woda-powietrze). Gdy wieloryby wybito, a ptaków zrobiło się więcej i jadły kryla głównie z powierzchni, kryl zaczął migrować na większe głębokości. W literaturze tego okresu powszechne było przekonanie, że kryl nie migruje i przebywa głównie w powierzchniowych warstwach oceanu. Ja w swojej habilitacji wykazałam, że jest inaczej, że migracje kryla są związane z ilością pokarmu, porą roku i jego wielkością, dorosłe osobniki migrują ze znacznie większą amplitudą, a kryl młodociany ma okres migracji nie 24 (jak dorosłe osobniki), ale 12 godzin. Wyniki moich badań zainteresowały i zainspirowały innych badaczy. Późniejsze prace wykazały, że pionowe migracje kryla negatywnie wpłynęły na jego kondycję, a w konsekwencji również na jego biomasę.

D.B.: Dlaczego?

M.G.: Kiedy kryl przebywał bliżej powierzchni (uciekając przed wielorybami), miał tam więcej pokarmu i cieplejszą wodę, a kiedy schodził głębiej (uciekając przed coraz liczniejszymi drapieżnikami powierzchniowymi), warunki jego życia się pogarszały, reprodukcja się zmniejszała i liczebność spadała. Kolejna konsekwencja wybicia wielorybów, zamiast zwiększyć ilość dostępnego kryla, ostatecznie wpłynęła na zmniejszenie jego biomasy. Obecnie odłowy kryla są bardzo ograniczone.

D.B.: Czyli założenie, że białko kryla będzie można w dużych ilościach wykorzystać do celów spożywczych upadły.

M.G.: Niestety tak. Był jeszcze inny problem. Mianowicie chityna, która jest w pancerzykach kryla, przenika do jego tkanek w ciągu czterech godzin od momentu złowienia, a to oznacza zatrucie jego mięsa. To był ogromny problem techniczny – obróbka musiała być przeprowadzona bardzo szybko. Dlatego ostatecznie większość krajów zrezygnowała z połowów kryla na szerszą skalę.

D.B.: Niektóre kraje, jak Rosja, nadal kontynuują połowy.

M.G.: Tak, zgadza się. Pamiętam, że gdy jeździłam do Rosji, bo mam tam trochę znajomych, to niejednokrotnie kupowałam w sklepie rybnym kryla w puszkach, w postaci pasty. I czasem, gdy się puszkę otwierało, to ze środka patrzyły czarne oczka. (śmiech) Oczywiście, wtedy już nie byłam w stanie tego zjeść. To pokazywało, że nie tylko oczyszczenie mięsa z fluoru stanowiło problem, ale również staranne usunięcie niektórych części ciała kryla.

D.B.: Z tego, co pamiętam, to przetwory z kryla w Polsce nie weszły do sprzedaży na szerszą skalę.

M.G.: Były tylko działania eksperymentalne, np. robiono mączkę z kryla. Ale i do niej również przenikał fluor. A ten pierwiastek powodował przerost zębów u zwierząt gospodarskich, karmionych paszami na bazie wspomnianej mączki. Do produktów spożywczych kryl nigdy nie był dodawany, mimo że w prasie pojawiały się informacje, że rzekomo można go było znaleźć np. w kiełbasach. Uznano, że żadna obróbka nie zapewni bezpiecznego spożywania produktów z kryla przez ludzi.

Podróż PTS-em na Stację Arctowskiego, w tle „Profesor Siedlecki”, 1983

D.B.: W 1983 roku podczas swojego pierwszego rejsu do Antarktyki uczestniczyłaś w projekcie SIBEX.

M.G.: Była to druga część programu BIOMASS, z angielskiego Second International BIOMASS Experiment, zorganizowana po FIBEX (First International BIOMASS Experiment). Potem był jeszcze kolejny, trzeci BIOMASS. Polska dodatkowo poprowadziła czwartą ekspedycję w ramach tego programu w sezonie 1988/1989, w której uczestniczyłam. W BIOMASS uczestniczyło kilkanaście różnych krajów, w tym Polska. Zebrane dane naukowe kompleksowo opracowywano w Niemczech i były ogólnodostępne.

D.B.: W latach 70. i 80. nasz kraj posiadał flotę rybacką, która poławiała między innymi na wodach antarktycznych. Przy okazji prowadzono również badania naukowe. Jak wspominasz pracę w międzynarodowym środowisku w tamtym czasie?

M.G.: Rejsy badawcze były realizowane na statkach konkretnych krajów, więc „w terenie” nie miałam za dużo kontaktów z zagranicznymi naukowcami. Pamiętam natomiast, jak podczas pierwszego rejsu do Antarktyki zostałam przedstawiona brazylijskim badaczom jako „ekspertka od kryla”.

D.B.: Co to było za zdarzenie?

M.G.: Profesor Rakusa-Suszczewski, który był na stażu naukowym w São Paulo, miał trochę kontaktów z tamtejszym środowiskiem badawczym. Gdy Brazylia dołączyła do programu badań nad krylem, zaproponował im specjalistę, czyli mnie, który pokaże im jak akustycznie bada się kryla. (śmiech) Byłam przerażona – wprawdzie znałam się na akustyce, ale po raz pierwszy byłam w Antarktyce, pierwszy raz widziałam kryla. Byłam wątpliwej jakości „ekspertem”. Na statku brazylijskim „Profesor Besnard” uczyliśmy się więc wspólnie. Analizowaliśmy zapisy na echosondzie, próbując ustalić, kiedy faktycznie mamy do czynienia z tym skorupiakiem, a kiedy z innymi morskimi organizmami, na przykład salpami. Dzięki zaciągom mogliśmy weryfikować poprawność interpretacji zapisów akustycznych. Pobyt na tym statku wspominam bardzo ciepło. Brazylijczycy, to wspaniali ludzie, niezwykle serdeczni i uczynni. Dla nich pobyt w Antarktyce był szczególnie trudny ze względu na chłód, do którego nie byli przyzwyczajeni.

Z Hiszpankami na statku „Profesor Siedlecki”, 1988

D.B.: Jak zapamiętałaś Stację Arctowskiego z tamtego okresu?

M.G.: Przepiękna…

D.B.: Była jeszcze stosunkowo młoda. (śmiech)

M.G.: Sześć lat miała. Ale pamiętam karaluchy, prawdopodobnie przywiezione na statku – strach było wchodzić do kuchni. Mimo to jakoś sobie radziliśmy. Na stacji robiłam nawet sernik na zimno.

D.B.: Jakie miałaś produkty pod ręką?

M.G.: Ser zrobiłam z mleka, które zakwasiłam cytryną. Dodałam śmietanę, utarłam z masłem i cukrem. Na wierzch dałam owoce i galaretkę. Zagraniczni goście, którzy wtedy byli w stacji, bardzo chwalili i mówili na ten specjał „Margo’s cake”, czyli ciasto Małgorzaty.

D.B.: W końcu nie od dziś się mówi, że na „Arctowskim” jest bardzo dobre jedzenie. A czy podczas swoich dwóch rejsów badawczych do Antarktyki za każdym razem schodziłaś do Stacji Arctowskiego?

M.G.: Tak, z tym że za pierwszym razem byłam dłużej na stacji, bo aż dwa tygodnie. Czekałam na przybycie naukowców z Brazylii na statku „Profesor Besnard”. To był czas, gdy Brazylijczycy budowali swoją stację na półwyspie Kellera, po drugiej stronie Zatoki Admiralicji. Byłam na jej otwarciu. W tym czasie miałam też okazję odwiedzić wyspę Deception, amerykańską stację Palmer, chilijską Marsh i rosyjską Bellingshausen. Dzięki temu miałam porównanie, jak wyglądają stacje antarktyczne. Rosjanie przyjęli mnie szczególnie serdecznie i obdarowali konfiturą z agrestu. Był to rarytas, którego wielu mi zazdrościło (śmiech).

Uroczystość otwarcia stacji brazylijskiej Comandante Ferraz na Półwyspie Kellera, 1984

D.B.: Z tego, co się orientuję, Stacja Arctowskiego na tle innych wcale źle nie wypadała.

M.G.: Zdecydowanie najlepiej! Przede wszystkim polska stacja ma bardzo ładne położenie, krajobraz jest zróżnicowany – zatoka, góry, kolonie pingwinów, lodowce. Profesor Rakusa-Suszczewski wybrał idealne miejsce. Nie wszystkie bazy miały takie szczęście. Poza tym polska stacja słynie z legendarnej gościnności.

D.B.: Co czułaś podczas powrotu ze swojej drugiej wyprawy antarktycznej do Polski? Czy pojawiła się myśl, że możesz już tam więcej nie wrócić?

M.G.: Wracałam z przekonaniem, że Antarktykę zobaczę jeszcze, będąc na emeryturze. (śmiech) Ale raczej, żeby pisać książki, a nie pracować na morzu, bo to byłoby zbyt wymagające fizycznie. W obecnym momencie życia zatrzymała mnie opieka nad wnukami. To kolejny ważny temat, czyli jak pogodzić pracę naukową z życiem rodzinnym. Kiedy jest się młodym i bez większych zobowiązań, jest to o wiele łatwiejsze. Jednak na przykładzie własnego doświadczenia muszę powiedzieć, że najważniejsza jest rodzina. Uważam, że nie należy realizować swoich pasji kosztem innych członków rodziny. Myślę, że trochę późno zaczęłam swoją przygodę polarną. Kiedy dotarłam na Spitsbergen, miałam ukończone trzydzieści lat, a do Antarktyki popłynęłam w wieku trzydziestu sześciu, zostawiając w domu niespełna roczną córkę. Jest to jedyna decyzja, której żałuję, bo powinnam poczekać, aż podrośnie na tyle, aby zrozumieć moją nieobecność…

D.B.: Wcale nie późno – profesor Maria Agata Olech miała czterdzieści jeden lat, kiedy po raz pierwszy dotarła w regiony polarne. Tęsknisz czasem za regionami polarnymi?

M.G.: Może nie odczuwam tej tęsknoty zbyt fizycznie, ale gdybym miała szansę na wyjazd, to długo bym się nie zastanawiała. W domu opowieści o rejonach polarnych były na porządku dziennym. Chociaż nie spełniło się moje marzenie o powtórnym odwiedzeniu Spitsbergenu, można powiedzieć, że cząstka mnie tam znów była, bo na jachcie żaglowym s/y „Solaris” w 2004 roku popłynęła tam moja córka, Kasia (i w pobliżu polskiej stacji sfilmowała wspaniałego białego niedźwiedzia).

D.B.: Po powrocie do kraju zmieniłaś również kierunek naukowych zainteresowań.

M.G.: Tak, skupiłam się na wychowaniu córek i na badaniach wód śródlądowych, bo to nie wymagało długich nieobecności w domu. Zmieniła się też sytuacja, to był początek lat 90. – statek badawczy „Profesor Siedlecki” został sprzedany do Chin na żyletki, nie było pieniędzy na organizację rejsów i wypraw badawczych. A ja swoje badania prowadziłam na morzu. Pracę nad wynikami badań naukowych w Antarktyce zakończyłam wraz z obroną habilitacji. Ale muszę się przyznać, że do dzisiaj mam wszystkie nagrania akustyczne z Antarktyki. W tamtych czasach dane nagrywało się na dyskietkach. Nawet nie wiem, czy da się je odtworzyć, ale wciąż nie mam sumienia ich wyrzucić. (śmiech)

D.B.: Co chciałabyś życzyć młodym badaczkom i badaczom?

M.G.: Żeby realizowali swoje pasje – tu płeć nie ma znaczenia. Liczą się kwalifikacje. O tym przekonałam się podczas całego swojego życia zawodowego.

D.B.: Dziękuję za rozmowę

Zdjęcie w nagłówku: Małgorzata Godlewska na jachcie s/y „Sonda”, Arktyka, 1978; wszystkie fotografie pochodzą z archiwum prywatnego M.G.


Prof. dr hab. Małgorzata Godlewska – pracownik Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN w Łodzi. Uczestniczka wypraw do Arktyki (na Spitsbergen jachtem badawczym „Sonda” w 1978 r.) i do Antarktyki (udział w rejsach naukowych w ramach międzynarodowego programu BIOMASS/SIBEX w sezonie 1983/84 r. i BIOMASS IV w sezonie 1988/1989). Przez dwa lata studiowała fizykę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i kontynuowała studia na kierunku „fizyka morza i wód śródlądowych” na Moskiewskim Uniwersytecie im. M.W. Łomonosowa. Po powrocie do kraju ukończyła Studium Doktoranckie w Stacji Morskiej Instytutu Geofizyki PAN w Sopocie (obecnie Instytut Oceanologii PAN), broniąc pracę doktorską poświęconą akustyce morza. Przez rok uczestniczyła w pracach naukowych Birmingham University, związanych z wykorzystaniem hydroakustyki w badaniach biologicznych. Zawodowo związana głównie z Instytutem Ekologii PAN, gdzie pracowała w Zakładzie Badań Polarnych, a następnie w Zakładzie Biologii Antarktyki PAN. Już na emeryturze podjęła pracę również w Instytucie Rybactwa Śródlądowego im. Stanisława Sakowicza w Olsztynie, koncentrując się na wykorzystaniu akustyki do badania ryb w wodach śródlądowych.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

4 odpowiedzi na “„Obiecałam sobie, że jeszcze wrócę na Spitsbergen” – Małgorzata Godlewska”

  1. Miło jest przeczytać wspomnienie polarne. W 1978 roku w Hornsundzie, chyba się spotkaliśmy.
    Serdecznie pozdrawiam
    Jerzy Pereyma

    1. Dziękuję za miłe słowa. Prawdopodobnie wtedy się spotkaliśmy, chociaż ja z tamtego okresu zapamiętałam tylko prof. Schramma, a Pana kojarzę z Sympozjów Polarnych. Pozdrawiam serdecznie, Małgorzata

  2. Bardzo ciekawe wspomnienia z rejsów i badań, które prowadziłaś. Ja wspominam rejsy akustyczne na „Sondzie” w których brałem udział. Do dziś pamiętam bardzo miłą współpracę z Tobą na jachcie. Potem zająłem się „Oceanią”. Pomimo, że nasze drogi nieco się rozeszły to do dziś jesteśmy w przyjacielskich układach i mam nadzieję, że tak będzie nadal. Życzę, abyś mogła ponownie odwiedzić strefę polarną.
    Łączę serdeczne pozdrowienia dla Ciebie, Pawła i całej Twojej Rodzinki.
    Olek

Skomentuj Małgorzata Godlewska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *