Barbara Jóźwiak jest z wykształcenia anglistką, ale nigdy nie chciała pracować za biurkiem. Przez lata łączyła pracę lektorki z podróżami, później zajmowała się tłumaczeniami, a w ostatnim czasie skierowała swój kierunek działań na Svalbard, który regularnie odwiedza w ramach pracy w Fundacji forScience.
Dagmara Bożek: Czy od zawsze byłaś takim niespokojnym, szukającym przygód duchem, czy to się dopiero pojawiło w którymś momencie Twojego życia?
Barbara Jóźwiak: Z podróżami w dzieciństwie było trudno, ponieważ to były lata 80. Podróżowało się do rodziny na drugi koniec Polski. Tak czy siak, chyba nigdy nie potrafiłam usiedzieć na miejscu. Podejrzewam, że dostałam to „w prezencie” od rodziców. Oboje żeglowali; mama w młodości, natomiast tata przez całe życie. Mnie akurat żeglarstwo nie kręci, głównie ze względu na chorobę morską. Ale podróżowanie dostałam w pakiecie genetycznym i tego się trzymam. Teraz podróży jest mniej i głównie na północ. Wynika to z mojej pracy w Fundacji forScience. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby całkowicie z nich zrezygnować.
Dworcowe ławki i plecaki pojawiły się w moim życiu dosyć wcześnie; fot. archiwum prywatne B.J. (1985)
D.B.: Zanim dotarłaś na daleką północ, podróżowałaś po Rosji, Kazachstanie, Nepalu – sporo było tych destynacji podróżniczych. Część z nich wynikała z Twoich zainteresowań zawodowych, ponieważ jesteś lektorką języka angielskiego i tłumaczką. Co spowodowało, że kierunek Twoich podróży się zmienił?
Na płaskowyżu Ustyurt, w Kazachstanie; fot. archiwum prywatne B.J. (2018)
B.J.: Przypadek. Kierunek zmienił mi się, mam nadzieję, tylko chwilowo, bo moja geograficzna miłość, ta pierwsza i chyba na zawsze, to jednak ciągle Azja, zwłaszcza Środkowa. To jest moje miejsce na świecie. Z Arktyką od dziesięciu lat łączy mnie burzliwy romans. Zaczęło się od rozmowy przy piwie z moim byłym uczniem. Byłam akurat w Polsce pomiędzy kontraktami, na które jeździłam do Kazachstanu, a Zbyszek właśnie wrócił z wyprawy na Svalbard. Opowiadał, pokazywał zdjęcia. Svalbard natychmiast trafił na moją podróżniczą listę. Umówiliśmy się, że jeśli pojawi się kolejna opcja wyjazdu, zabierze mnie ze sobą. Ale wiesz, jak to jest z takimi obietnicami…
D.B.: Nie wierzyłaś, że to się wydarzy.
B.J.: Zupełnie nie. Tymczasem minęły ze dwa lata i nagle Zbyszek pisze do mnie, że jest sprawa. No i pojechałam. Tak to się zaczęło. Był 2013 rok.
D.B.: Gdzie wtedy trafiłaś? B.J.: Wtedy, na moje nieszczęście, na jacht. Jak już wiesz, uwielbiam ten środek transportu. To był rejs z Longyearbyen, jak wszystko, co zaczyna się na Svalbardzie. Płynęliśmy na północ na Siedem Wysp (Sjuøyane) i z powrotem. Do dziś się śmieję, że robiłam za balast, bo to była wyprawa naukowa, podczas której badano alczyki i niesporczaki, o których nie miałam pojęcia. Naukowcy potrzebowali po prostu dodatkowych osób, które pomogłyby trochę na jachcie i przy okazji wzięły na siebie część kosztów wyprawy. I ja byłam jedną z tych osób.
W jednej z wielu kolonii alczyków na Svalbardzie; fot. Barbara Jóźwiak (2023)
D.B.: Czy ten wyjazd już coś w Tobie pozostawił, czy wręcz przeciwnie – wróciłaś do Polski i potraktowałaś to jedynie jako ciekawe doświadczenie?
B.J.: Zostawił niedosyt. Kiedy oglądałam wybrzeża Svalbardu z pokładu jachtu miałam ochotę, żeby więcej czasu spędzić na lądzie. W przyrodzie najlepiej czuję się w układzie jeden na jeden, dlatego marzyłam o tym, żeby wysiąść z jachtu i nie oglądając się na resztę zespołu, pójść przed siebie. Wtedy jeszcze nie widziałam żadnego niedźwiedzia polarnego, więc zagrożenie, przed którym mnie przestrzegano, było zupełną abstrakcją. Teraz pewnie bym się zastanowiła.
D.B.: Spitsbergen pojawił się na poważnie w momencie założenia Fundacji forScience, czy były to dwie równoległe rzeczy?
B.J.: To zupełnie coś innego. Fundację forScience założył Adam Nawrot w 2014 roku. Nie wiem do końca, jaki miał na nią pomysł. Nawet chyba specjalnie nie dociekałam, bo jak spodoba mi się jakaś idea, to mam tendencję do zagarniania jej dla siebie. Tak mniej więcej było z Fundacją. Usłyszałam o niej w pół roku po jej założeniu, kiedy wciąż pracowałam jako lektorka angielskiego, i mimo że uwielbiałam swoją pracę, od razu zaczęłam zastanawiać się, czy to nie byłaby czasem fajna opcja, żeby dalej jeździć po świecie, ale w nieco innym charakterze. W 2015 roku wróciłam do Polski. Wtedy myślałam, że na rok, ale jakoś wciąż tu jestem. Zaczęliśmy myśleć z Adamem, żeby rozkręcić Fundację i rejony polarne wydawały się świetnym kierunkiem. Mnie ciągnęło ku nowemu, a Adam miał wieloletnie doświadczenie pracy w Arktyce. Oprócz radości z tego, co się robi, zależało nam na czymś przydatnym z naukowego, środowiskowego punktu widzenia.
D.B.: A jak się odnalazłaś w środowisku naukowym? Obie mamy wykształcenie humanistyczne i obu nam tak potoczyło się życie zawodowe, że współpracujemy z naukowcami.
B.J.: Chyba jeszcze się nie odnalazłam. Podpadnę teraz znajomym z kręgów naukowych, ale brakuje mi w tym środowisku umiejętności opowiadania o tym, co się robi w sposób zrozumiały dla laików. Mój wewnętrzny belfer nie potrafi tego zaakceptować. Bo fachowe wywody o metodach badawczych i wynikach sprawdzają się tylko w niektórych kontekstach. Dla osoby, która nie jest w temacie, nie rozumie, dlaczego pieniądze z podatków są przeznaczane na badania w rejonach polarnych, nie rozumie związku pomiędzy zmianami, które zachodzą w Arktyce i gdziekolwiek indziej na świecie, tego typu informacje nie mają sensu. Statystyki, liczby, mądre terminy nie załatwiają sprawy komunikacji. Dlatego w ramach swojej działalności w Fundacji i tworzenia treści popularnonaukowych staram się wypełnić pewną dziurę komunikacyjną, pomóc niewtajemniczonym spojrzeć na temat Arktyki i prowadzonych tam badań z szerszej perspektywy, pomóc im „połączyć kropki”.
Z wykrywaczem metalu podczas poszukiwań zaginionego sprzętu badawczego na przedpolu lodowca Bauta; fot. Adam Nawrot (2015)
D.B.: A jak z informacją zwrotną od odbiorców Twoich działań popularyzatorskich? Czy jest to pozytywny odbiór?
B.J.: Trudno powiedzieć. Nie dostaję zbyt dużo feedbacku. Czasem jakaś informacja zwrotna, zazwyczaj pozytywna (co bardzo cieszy), trafi do mnie przez Adama. Rzadziej bezpośrednio. Fajnie gdyby odzew był większy, ale mam, ile mam. Na szczęście jestem z natury osobnikiem upartym, więc za bardzo mnie to nie zniechęca.
D.B.: Skupmy się teraz na innej sferze Twojej działalności zawodowej, mianowicie na pracy tłumaczki. Tutaj też pojawił się pewien rys polarny, ponieważ współpracowałaś z Instytutem Geofizyki PAN przy tłumaczeniu treści dotyczących badań w Arktyce. Opowiedz trochę więcej o tłumaczeniach naukowych. Z jakimi trudnościami, wyzwaniami się spotkałaś?
B.J.: Na początku to było dla mnie bardzo trudne. Tym bardziej, że moim pierwszym doświadczeniem translatorskim wcale nie były artykuły o charakterze popularnonaukowym. Zaraz po powrocie do Polski w 2015 roku dostałam do przetłumaczenia książkę o Północnej Drodze Morskiej z polskiego na angielski. Był to tekst stricte naukowy. To było ogromne wyzwanie, ale równocześnie bardzo ciekawe doświadczenie. Robiąc tłumaczenia, sporo się uczę, zarówno pod kątem tłumaczonej treści, jak i samej warstwy językowej. Mimo że zmieniłam ścieżki zawodowe, to moja fascynacja językiem trwa. Bardzo cenię sobie zajęcia, które pozwalają mi łączyć różne zainteresowania.
D.B.: Wróćmy do Waszej Fundacji i pierwszego dużego projektu, w ramach którego zajmowaliście się sprzątaniem wybrzeży południowego Spitsbergenu – Sørkapp Marine Litter Cleanup.
Realizacja projektu Sørkapp Marine Litter Cleanup; fot. Adam Nawrot (2021)
B.J.: Pomysł pojawił się w 2015 roku przy okazji pobytu w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Adam realizował tam jeden ze swoich projektów, a ja pomagałam mu jako asystentka terenowa. Przy okazji realizowania wyznaczonych zadań, na moim radarze zaczęły pojawiać się śmieci. Nie dlatego, że wcześniej ich nie było, ale dlatego, że w 2013 roku, kiedy odwiedziłam Svalbard po raz pierwszy, za dużo się działo, żeby dostrzec ten problem. W 2015 roku byłam tam w nieco innym trybie, wolniejszym. Poza tym, zdecydowaną większość czasu spędzałam na lądzie. Miałam więc możliwość przyjrzeć się wybrzeżom z bliska. To wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo są zaśmiecone. Wtedy też postanowiliśmy z Adamem spróbować zdobyć środki, żeby te śmieci usunąć, bo one tam zupełnie nie pasują. Nigdzie nie pasują, ale tam chyba najmniej. Przeczą naszemu wyobrażeniu o Arktyce jako o miejscu czystym, nieskażonym i niezmienionym przez człowieka. Oprócz tego pomyśleliśmy sobie, że dobrze by było zebrać trochę informacji na ich temat, skąd się biorą i jakiego są rodzaju. Bo problem śmieci na Svalbardzie to w znacznym stopniu problem śmieci morskich, które trafiają tam z zewnątrz, niesione prądami morskimi. Niewiele wiadomo na temat tego, skąd pochodzą, w jakiej ilości akumulują się na wybrzeżach i w jakich lokalizacjach, czy ma na to wpływ na przykład kształt wybrzeża. Brakuje też danych na temat ich rodzajów. Chcieliśmy wziąć ten problem pod lupę, więc opisaliśmy nasz pomysł w konkursie grantowym organizowanym przez Svalbard Environmental Protection Fund. No i się udało. Projekt realizowaliśmy „po taniości” – pracowaliśmy jako wolontariusze, bo zależało nam, żeby zaistnieć, żeby pokazać, co jesteśmy warci. Patrząc wstecz, było to dość śmiałe posunięcie, klasyczne rozpoznanie bojem. Nie mieliśmy pojęcia, w co się pakujemy. Wiedzieliśmy, że wybrany przez nas fragment wybrzeża jest zaśmiecony, ale nie wiedzieliśmy jak bardzo. Nie wiedzieliśmy też, jak w praktyce będzie wyglądać zbieranie śmieci i danych. Mieliśmy pomysł, jak to ogarnąć, ale tak naprawdę uczyliśmy się wszystkiego na miejscu.
D.B.: Odważnie.
B.J.: Tak. (śmiech)
D.B.: Ale wyszło świetnie!
B.J.: Tak, udało się to bardzo sprawnie zrealizować. Oczywiście, nie bez stresu. Teraz jesteśmy bogatsi o dwie rundy prac terenowych i działamy dalej.
D.B.: Pamiętasz, ile łącznie śmieci zebraliście?
B.J.: W sumie przez te dwa sezony wyszło prawie sześć ton.
D.B.: Jakie najważniejsze wnioski udało się Wam wyciągnąć z dwóch lat trwania projektu?
B.J.: Na wybrzeżach Svalbardu króluje plastik. W rejonie, w którym działamy, śmieci akumulują sią latami. Nie ma tam komu ich sprzątać. Niektóre z nich, jak liny sizalowe, z biegiem czasu znikają, ulegają biodegradacji. Plastik natomiast, ulega jedynie rozpadowi na coraz to mniejsze kawałki. Też znika, ale inaczej, bo mikroplastik to jednak wciąż plastik. To, co trochę nas zaskoczyło, to fakt, że spora część śmieci, które znajdowaliśmy, wcale nie przypłynęła na Svalbard z oddalonych rejonów na południu. Były to raczej odpady pochodzące z działalności na okolicznych, arktycznych wodach, przede wszystkim z rybołówstwa – sieci rybackie, boje, liny – ale też dużo różnych sprzętów, skrzynek, plastikowych rur po stretchu, drobnych przedmiotów używanych na statkach, które w pierwszej chwili zupełnie z rybołówstwem się nie kojarzą. Kiedy człowiek zaczyna w to wszystko głębiej wchodzić, czytać raporty z innych projektów, bałagan na wybrzeżach Svalbardu zaczyna układać się w pewien obraz. Dajmy na przykład opakowania po kosmetykach. Większość z tych, które wciąż mają etykietki, to opakowania po kosmetykach męskich. Załogi statków rybackich i transportowych też są w przeważającej większości męskie. Przypadek? Gdyby takie śmieci pochodziły głównie ze statków wycieczkowych czy jachtów turystycznych, opakowań po produktach przeznaczonych dla kobiet byłoby prawdopodobnie równie dużo.
D.B.: Jaki był wydźwięk społeczny Waszego projektu? Kiedy miałam przyjemność wysłuchać prelekcji na ten temat w Toruniu w marcu tego roku, odniosłam wrażenie, że publiczność bardzo żywo i pozytywnie reagowała na to, co mówiłaś.
B.J.: Jest z tym bardzo różnie. Są osoby, które żywo nam kibicują. Wiele osób zgłasza się też do udziału w naszych wyprawach, bo co jakiś czas organizujemy nabory. Nie zdarza się to często, bo zarówno liczba uczestników, jak i planowanych wypraw jest mocno ograniczona, ale zainteresowanie jest duże. Zdarza nam się też słyszeć, że niby fajnie, ale są przecież ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ludzie pytają, dlaczego nie sprzątamy w Polsce, skoro tu też jest dużo odpadów. Są też tacy, którzy o nic nie pytają, tylko pukają się w czoło.
D.B.: Nie macie łatwo z komunikowaniem Waszych celów. W końcu pracujecie w Arktyce, a ta jest odległa od wyobrażeń przeciętnego obywatela Polski.
B.J.: Wydaje mi się, że jest to mocno związane z tym, o czym rozmawiałyśmy wcześniej, czyli z jednej strony z brakiem umiejętności łączenia kropek przez społeczeństwo, a z drugiej – z brakiem umiejętnego komunikowania temu społeczeństwu istotnych kwestii środowiskowych. Mówiłam, że nie dostaję zbyt dużo feedbacku, ale prawda jest taka, że to też jest feedback. Jeśli ludzie nie widzą, że planeta, na której żyjemy, to system naczyń połączonych, to znaczy, że my też – jako Fundacja – musimy popracować nad komunikacją.
D.B. Kawał pracy przed Wami.
B.J.: Zdecydowanie!
D.B.: Jeśli chodzi o wspomniany projekt, to warto wspomnieć, że w jednym z turnusów brała udział Twoja mama, notabene, również Barbara. Na łamach strony projektu Polarniczki pojawiła się nasza rozmowa, ale myślę, że warto zapytać również Ciebie, jak to się stało, że obie znalazłyście się na jednej wyprawie.
B.J.: Moja mama od zawsze kibicowała Fundacji. Wzięła udział w drugiej rundzie prac terenowych jako pomoc logistyczna. Nie była członkiem głównej grupy terenowej, bo ta musiała wykonywać ciężką pracę fizyczną. Nasz zespół składał się z pięciu osób, łącznie ze mną i Adamem. Spędziliśmy miesiąc na Svalbardzie, pracując na odcinku wybrzeża liczącym ponad 30 kilometrów. W momencie, kiedy trzy osoby z głównego składu opuściły już Palffyodden, moja mama dołączyła do nas jako dodatkowa para rąk i oczu do pomocy. W takim miejscu jak Palffyodden, dwie osoby to mało, zwłaszcza jeśli jest robota do wykonania. A nasz zespół musiał wracać do domu, bo kończyły im się urlopy. Trzeba pamiętać, że w czerwcu 2021 roku w Norwegii obowiązywały wciąż obostrzenia covidowe, więc przed wylotem na Svalbard musieliśmy wszyscy odbębnić 10-dniową kwarantannę w Oslo. Wyszło z tego w sumie sześć tygodni, dlatego to przetasowanie w grupie było konieczne. Mama pomogła nam dokończyć segregację śmieci, wypatrywała niedźwiedzi, kiedy zbieraliśmy próbki, no i przede wszystkim pomagała w codziennym funkcjonowaniu w chacie traperskiej. Jako młoda osoba żeglowała, a to były czasy, kiedy żeglarstwo było sportem ekstremalnym, dlatego bardzo dobrze się sprawdziła. Myślę, że przy okazji miała z tego ogromną frajdę.
Segregacja śmieci morskich, zebranych na brzegach Sørkapplandu; fot. Adam Nawrot (2021)
D.B.: Warto też przy okazji podkreślić, że chata traperska na przylądku Palffyodden, w której mieszkaliście podczas prac terenowych, oferowała dość spartańskie warunki.
B.J.: Kiedy mama do nas dołączyła, warunki były już całkiem niezłe. Pierwszy raz pojechałam na Palffyodden w 2015 roku i wtedy ludzie śmiali się, że nazywanie tej ruiny chatą jest sporym nadużyciem. W 2019 roku, kiedy realizowaliśmy pierwszą rundę prac terenowych, też było ciężko. W trakcie tamtej wyprawy, z pomocą przyjaciół z Polskiej Stacji Polarnej Hornsund, udało nam się doprowadzić chatę do jako takiego stanu, zwiększyć jej szanse na przetrwanie kolejnej zimy. W 2021 roku mieliśmy świetną ekipę, która nie tylko genialnie sprawdziła się w terenie, ale też rwała się do prac remontowych. Sprawa była o tyle istotna, że chodziło nie tylko o wygodę, ale przede wszystkim o bezpieczeństwo. Chata Kapp Horn, bo tak oficjalnie się nazywa, to jedyne w okolicy schronienie przed fatalną pogodą i niedźwiedziami, dlatego zależy nam, żeby utrzymać ją w dobrym stanie. Mimo remontów, jest to wciąż miejsce pozbawione większości wygód, do których w dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni, ale w porównaniu z 2015 rokiem wygląda wspaniale.
Wnętrze chaty Kapp Horn w 2015 roku; fot. Adam Nawrot
Wnętrze chaty Kapp Horn w 2021 roku; fot. Adam Nawrot
D.B.: Czyli nie było aż tak źle, ale mimo to codzienne funkcjonowanie w takich warunkach jest wymagające.
B.J.: Jak najbardziej!
D.B.: Opowiedz jeszcze o aktualnie prowadzonych działaniach przez Waszą fundację. Aktualnie uczestniczycie w projekcie ICEBERG.
B.J.: Jest to bardzo duży projekt, przynajmniej na nasze standardy. Fundacja forScience jest liderem paczki roboczej (work package), która dotyczy oceny źródeł, dystrybucji i wpływu zanieczyszczeń na ekosystem Arktyki.
D.B.: Czy dotyczy to plastiku?
B.J.: Nie tylko. Chodzi o zanieczyszczenia w ogóle. W naszych działaniach skupiamy się głównie na makroplastiku, na plastikowych śmieciach morskich, choć będziemy też badać zawartość metali ciężkich w wodzie słodkiej i glebie. Pozostali partnerzy skupiają się na innych rodzajach zanieczyszczeń w innych częściach Svalbardu i Arktyki. To, co dla mnie najważniejsze w tym projekcie, to fakt, że możemy kontynuować działania rozpoczęte w ramach projektu Sørkapp Marine Litter Cleanup. Liczę na to, że dane, które zbieramy, pozwolą nie tylko skuteczniej prowadzić kolejne akcje sprzątania, bo bez tych się nie obędzie, ale również – jeśli nie przede wszystkim – zainspirują zmiany w przepisach dotyczących odbioru i utylizacji śmieci pochodzących ze statków, w tym statków rybackich, i skłonią miejscowe władze do wypracowania skuteczniejszych metod ich egzekwowania.
D.B.: W jakiej części Svalbardu będziecie działać?
Obszar, na którym działamy (linia ciągła) i dodatkowe 10 kilometrów, które planujemy posprzątać w tym roku (linia przerywana); fot: archiwum Fundacji forScience
B.J.: Na północno-zachodnim skraju Sørkapplandu, czyli na południe od fiordu Hornsund, w południowej części Spitsbergenu. Jest to ten sam obszar, na którym realizowaliśmy projekt Sørkapp Marine Litter Cleanup. Dzięki temu, będziemy mogli zweryfikować nasze dotychczasowe wnioski dotyczące tempa akumulacji śmieci w tym rejonie. I oczywiście usunąć śmieci, które pojawiły się tam w międzyczasie. Oprócz tego chcemy wydłużyć obszar roboczy o kolejne kilometry. W tym roku, jeśli pogoda dopisze, do trzydziestu wysprzątanych już kilometrów dorzucimy kolejne dziesięć. W przyszłym roku jeszcze kilka. Na osobach, które nigdy nie były w tych okolicach, odległości, o których mówimy, nie robią pewnie większego wrażenia, ale w rzeczywistości jest to spore wyzwanie. W rejonie, w którym działamy, oprócz wspomnianej już starej chaty, nie ma żadnej infrastruktury. Jest za to trudny teren, kiepskie warunki pogodowe i niedźwiedzie polarne. Najdalsze odcinki robocze już teraz oddalone są od bazy o kilkanaście kilometrów. Im większy obszar sprzątamy, tym większe dystanse musimy pokonywać. A przemieszczamy się głównie na piechotę.
D.B.: A do tego jeszcze macie śmieci do transportu.
Transport śmieci z odcinków roboczych do bazy na Palffyodden możliwy jest tylko przy stosunkowo dobrej pogodzie; fot. Adam Nawrot (2021)
B.J.: No właśnie. Pierwszy rok, pierwsza runda prac terenowych, to było pójście na żywioł. Nie wiedzieliśmy do końca, jak to będzie. W drugim roku udało nam się trochę wszystko zoptymalizować. Mieliśmy wtedy spore wsparcie miejscowe. Na Svalbardzie bardzo dobrze działał system odbioru śmieci – odpady zebrane w ramach woluntarystycznych akcji sprzątania były w Longyearbyen odbierane za darmo. Koszt utylizacji śmieci pokrywało miasto w porozumieniu z innymi organizacjami, nie musieliśmy łożyć na to żadnych środków, co było dla nas ogromnym ułatwieniem. Poza tym w 2021 roku udało nam się namówić do pomocy norweską straż przybrzeżną. Po zakończeniu prac terenowych, zebrane śmieci odebrał z Palffyodden okręt norweskiej straży przybrzeżnej KV NORDKAPP. Zaoszczędziło nam to kilka dni naprawdę ciężkiej pracy. Nie musieliśmy też prosić załogi Polskiej Stacji Polarnej Hornsund, żeby zapakowali „nasze” śmieci na statek Horyzont II. Cała logistyka była bardzo ułatwiona. W tym roku niestety norweska straż przybrzeżna odmówiła współpracy. Powiedzieli, że akcji sprzątania jest tak dużo, że nie mogą uczestniczyć we wszystkich. Wydaje mi się, że nasz projekt jest o tyle wyjątkowy, że realizowany jest przez bardzo mały zespół na bardzo dużym obszarze w bardzo odległym rejonie. Zasługujemy na pomoc, ale najwyraźniej to jest tylko moje zdanie. Drugim prztyczkiem było to, że darmowy system odbioru śmieci morskich został zniesiony i za każdy kilogram dostarczonych śmieci musimy w tym roku zapłacić.
D.B.: I te koszty będziecie musieli ponieść w ramach projektu?
B.J.: Tak, i są one spore. Na szczęście mamy w budżecie rezerwę na sytuacje awaryjne.
D.B.: A co z transportem odpadów?
B.J.: Musimy zorganizować go własnym sumptem, więc wracamy do rozwiązań z pierwszej rundy terenowej. Wtedy po zakończeniu sprzątania musieliśmy przerzucić zebrane śmieci na drugą stronę fiordu do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund i przygotować je do załadunku na statek Horyzont II. Na szczęście, w ekipie Polskiej Stacji Polarnej Hornsund było kilka osób, które w wolnym czasie pomogły nam z transportem i dopilnowały, żeby śmieci trafiły na statek (bo nas już wtedy w Hornsundzie nie było). Bez ich pomocy byłoby ciężko. W tym roku znów będziemy uzależnieni od dobrej woli innych ludzi, ale mamy nadzieję, że uda się wszystko zrobić.
Transport śmieci z Palffyodden na drugą stronę fiordu; fot. archiwum Fundacji forScience (2019)
D.B.: Trzymam kciuki za powodzenie akcji! Kiedy planujecie wyjazd?
B.J.: Ja i Adam wyruszamy na Svalbard 27czerwca, bo przed wyjazdem na Palffyodden mamy trochę pracy w okolicy Longyearbyen. Pozostałe trzy osoby dołączą do nas tydzień później i 6 lipca ruszamy razem w kierunku Sørkapplandu.
D.B.: Kiedy można się Was spodziewać z powrotem w Polsce?
B.J.: Mniej więcej w połowie sierpnia.
D.B.: Powodzenia! Na koniec muszę spytać – ile godzin ma Twoja doba? (śmiech)
B.J.: Za mało. Muszę się bardzo pilnować, żeby nie być w pracy od rana do nocy. Bardzo często wstaję rano, piję kawę, siadam przy komputerze i wstaję od niego po północy, żeby pójść spać. Kiedy angażowałam się w Fundację, inaczej to sobie wyobrażałam. Myślałam, że to będzie wolność pracy, jeżdżenie po świecie, udział w pracach terenowych. To też oczywiście jest, ale na co dzień dominuje praca za biurkiem, której przecież tak bardzo nie chciałam.
D.B.: Życzę Wam, żeby wysiłek włożony w pracę, jaką wykonujecie, poskutkował tym, że uda Wam się ją racjonalnie pogodzić z planami prywatnymi.
B.J.: Dziękuję, tym bardziej, że nasz wysiłek już się zwraca. Przykładem jest tutaj projekt ICEBERG. Zaproszenie do udziału w tej inicjatywie było dla nas ogromnym zaskoczeniem, bo nie mieliśmy świadomości, że nasza działalność jest widoczna na zewnątrz. Tak więc wysiłek zaczyna procentować – w międzyczasie dostaliśmy kolejny grant ze Svalbard Environmental Protection Fund na następną edycję sprzątania Svalbardu. Tym razem zespół Fundacji będzie zbierał śmieci i dane o śmieciach na wysepce Sørkappøya, która – tak jak obecny obszar roboczy – znajduje się w obrębie Sørkapplandu, ale dużo dalej na południe.
D.B.: Świetna wiadomość! Gratuluję i serdecznie dziękuję za rozmowę!
Zdjęcie w nagłówku: Archiwum prywatne B.J. (2018)
Barbara Jóźwiak – niespokojny duch, miłośniczka dzikiej przyrody i samotnych wypraw w nieznane. Jako anglistka, przez lata związana była z edukacją. Pracowała jako lektor i metodyk języka angielskiego dla International House w Rosji i Kazachstanie oraz jako nauczyciel-wolontariusz w górskich wioskach w Indiach, w wolnych chwilach przemierzając azjatyckie drogi i bezdroża. Zdobyte za granicą doświadczenia wywróciły do góry nogami jej dotychczasowy światopogląd. W 2015 roku wróciła do Polski, gdzie na jakiś czas związała się z British Council Poland. Pracowała też jako tłumacz, współpracując m.in. z Instytutem Geofizyki Polskiej Akademii Nauk i Wydziałem Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego. Obecnie zdecydowaną większość czasu poświęca Fundacji forScience, gdzie angażuje się w inicjatywy łączące naukę i edukację z ochroną środowiska i dziedzictwa kulturowego. Stała na czele projektu Sørkapp Marine Litter Cleanup, a obecnie pełni rolę jednego z liderów unijnego projektu ICEBERG, biorącego na celownik problem zanieczyszczenia Arktyki.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!