„Naukę zrobiłam przy okazji. To dzieci były i są najważniejsze” – Monika A. Kusiak

Na spotkanie z profesor Moniką Kusiak szłam z wyobrażeniem, że będziemy rozmawiać o nauce, wyprawach polarnych i projektach badawczych, które przez kilkanaście lat realizowała w różnych krajach. Ale już od pierwszych minut rozmowy wiedziałam, że dryfujemy w zupełnie inne obszary – życia prywatnego, które dla czynnych naukowo badaczy czasami schodzi na boczny tor. Tymczasem przykład mojej Rozmówczyni pokazuje, że wcale nie musi tak być.

Daga Bożek: Ile godzin ma Twoja doba?

Monika Kusiak: Wszyscy mnie o to pytają. (śmiech) Kiedyś, przez kilka dni mieszkał u nas znajomy. Powiedział potem, że „Monika żyje trzy życia równolegle”. (śmiech)

D.B.: Co to za życia? Prywatne, zawodowe..?

M.K.: Chyba chodziło o to, że robię trzy razy więcej rzeczy niż inni ludzie. (śmiech) Mam na pewno sporo siły i energii i nie potrzebuję dużo spać. Jestem świadoma, że sporo ludzi, których znam, nie jest w stanie tak funkcjonować. Budzę się i od razu działam.

Monika A. Kusiak w Australii, fot. Australia – foto Tsuyoshi Iizuka

D.B.: Nie potrzebujesz czasu na poranny rozruch.

M.K.: Nie potrzebuję. Jestem również osobą bardzo zorganizowaną. Od dziecka byłam tak postrzegana.

D.B.: Co jest Twoją siłą napędową?

M.K.: Marzenia! Chcę coś osiągnąć i do tego dążę.

D.B.: A rodzina?

M.K.: Dzieci nigdy nie były moim marzeniem. Nie zastanawiałam się nad tym. One się po prostu pojawiły. I nagle stały się dla mnie eksperymentem naukowym, który chyba nieźle wyszedł. (śmiech) Syn i córka są dorośli, a nadal mamy rewelacyjny kontakt.

D.B.: Jak połączyłaś swoje godne podziwu osiągnięcia naukowe ze spełnionym życiem rodzinnym? Dla kobiet, z którymi rozmawiam, często powiązanie obu tych sfer jest niekiedy bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.

M.K.: Zupełnie inaczej do tego podchodzę. Moja siostra, która ma dzieci w podobnym wieku jak moje, siedziała z nimi w domu sześć lat. Ja po urlopie macierzyńskim od razu wracałam do pracy, a dzieci szły do żłobka. Z perspektywy czasu widzę, że to była bardzo dobra decyzja. Miałam zasadę – jeśli dzieci czegoś potrzebowały, przychodziły do mnie. U mojej siostry było na odwrót. W efekcie, nie mogła się doczekać, kiedy wróci do pracy.

D.B.: Dzieliliście się z mężem obowiązkami?

M.K.: Wojtek bardzo dużo pracował, jako dziennikarz miał elastyczny czas pracy. Trudno było z nim coś ustalić. Zwykle ja odprowadzałam dzieci do żłobka, potem do przedszkola. Teraz, kiedy sobie pomyślę, że jeździłam z nimi z Kurdwanowa do centrum Krakowa tramwajem, czterdzieści minut codziennie w jedną stronę, wydaje mi się to niemożliwe. (śmiech)

D.B. Gdzie wtedy pracowałaś?

M.K.: W Instytucie Nauk Geologicznych PAN jako asystent. Kiedy byłam mała i pytano mnie, co będę robić w życiu, nieustannie odpowiadałam, że chciałabym się uczyć, tylko to potrafię. Raz mój tata zażartował, że mogłabym zostać uczonym, co funkcjonowało jako rodzinny żart. Potem uczyłam się gry na flecie w szkole muzycznej, dorabiałam w orkiestrze, ale koncerty wiązały się dla mnie z tak dużym stresem, że nie chciałam rozwijać się zawodowo w tym kierunku. Kiedy pojawiły się dzieci, czas, jaki dla nich miałam, starałam się wykorzystać najbardziej, jak się dało.

D.B.: Podejrzewam, że się nie nudziliście. (śmiech)

M.K.: Nigdy! Kiedyś poszłam z dziećmi na górkę pojeździć na sankach. Wracaliśmy do domu wytarzani w śniegu, brudni i roześmiani. Wracając, spotkaliśmy sąsiadkę z psem. Pamiętam, że powiedziała: „To jesteś ty? Obserwowałam was i się zastanawiałam – ciekawe, co matka tych dzieci powie, kiedy wrócą do domu”. Tak to zawsze u nas wyglądało.

D.B.: Nic dziwnego, że z córką i synem masz tak dobry kontakt. Wspominałaś, że na początku nie myślałaś na poważnie o karierze naukowej.

M.K.: Zgadza się. Robiłam doktorat z Górnośląskiego Zagłębia Węglowego. Nie był to szczyt marzeń. (śmiech) Kiedy miał urodzić się Bertrand, który podobnie jak jego siostra był wcześniakiem, sporo czasu spędziłam w szpitalu. Słyszałam o profesorze Suzukim z Japonii, który wymyślił metodę określania wieku skał bez używania izotopów. Napisałam do niego list. Pomagał mi w tłumaczeniu mąż – wtedy kiepsko znałam angielski – i otrzymałam odpowiedź, żebym napisała projekt. Po jakimś czasie otrzymałam korespondencję z pozytywną oceną. Spakowałam się i pojechałam do Japonii. Oczywiście z dziećmi i mężem.

Monika A. Kusiak w laboratorium podczas pracy, fot. Daniel Dunkley

D.B.: Bardzo Cię podziwiam.

M.K.: Oczywiście, nie było łatwo. Byłam zmęczona, zdarzało się, że funkcjonowałam dziewiętnaście-dwadzieścia godzin na dobę. Mimo to wszystkim mówię, że dzieci są najważniejsze. A im wcześniej się je ma, tym lepiej. Zawsze to powtarzam.

D.B.: Dzieci towarzyszyły Ci w większości zagranicznych wyjazdów naukowych. Jak się okazało, wcale nie były przeszkodą. Sama też mówiłaś, że dzięki nim pojawiły się nowe możliwości spędzania czasu.

M.K.: Myślę, że to kwestia wyobrażeń, które każdy z nas ma w głowie. Choć sama się niekiedy dziwię, że tak się to ułożyło i w swoich dzieciach jestem tak zakochana. Jako dziewczynka nie bawiłam się w dom i miałam więcej kolegów niż koleżanek, bo zainteresowania chłopców wydawały mi się ciekawsze. Zresztą to utrzymuje się do dziś – naukowo współpracuję prawie wyłącznie z mężczyznami.

D.B.: Czy charakter Twojej pracy w PAN choć trochę ułatwiał radzenie sobie z codziennymi obowiązkami?

M.K.: Byłam i jestem pracownikiem naukowym. W pracy żartowaliśmy, że możemy pracować tyle, ile chcemy. Kiedy zostałam profesorem belwederskim, mój mąż powiedział: „No, to teraz będziesz siedzieć w pracy nie dziesięć, a piętnaście godzin”. W tamtych czasach, kiedy mało kto miał komputer, każdemu pracownikowi przysługiwały dwie godziny dziennie korzystania ze sprzętu służbowego; zapisy były od dziewiątej rano. Kiedy odprowadziłam dzieci do przedszkola na szóstą trzydzieści, to do dziewiątej miałam czas komputerowy poza „grafikowym”, potem dwie przysługujące godziny pracy przy komputerze. To już było dużo. Z Konstancją mogłam pracować, bo siedziała spokojnie obok na kocyku i bawiła się puzzlami, Bertrandowi trudniej było usiedzieć na miejscu. Jeśli miał czegoś nie ruszać, to na pewno próbował tego dotknąć. (śmiech)

D.B.: A jak to wyglądało w Japonii?

M.K.: Pojechałam tam sama, mąż i dzieci dołączyli później. Kiedy nagle okazało się, że nie muszę gotować, sprzątać i zajmować się domem, pracowałam po japońsku, czyli od świtu do nocy. Po pół roku wróciłam do Polski z gotowym doktoratem i zaczęłam szukać promotora. W dodatku pracę napisałam po angielsku, który przed wyjazdem mało co znałam. Ten wyjazd mi uświadomił, że wszystko się da.

D.B.: I wtedy stwierdziłaś, że zostaniesz uczoną, jak mawiał Twój tata. (śmiech)

M.K.: Nawet nie musiałam stwierdzać. To po prostu się wydarzyło. Doktorat obroniłam z wyróżnieniem, choć teraz oczywiście napisałabym go zupełnie inaczej. Za namową profesora Suzukiego napisałam drugi projekt i wróciliśmy do Japonii na kolejne dwa lata. Od nowa ułożyliśmy tam sobie życie rodzinne. W ciągu dnia mogłam zawieźć czy odebrać dzieci ze szkoły, a kiedy była potrzeba, pracowałam w laboratorium po nocach. W Japonii nikogo to nie dziwiło.

D.B.: Porozmawiajmy o sytuacji kobiet w nauce. Z jednej strony chcemy mieć równy dostęp do różnych dziedzin wiedzy, ale z drugiej strony są obszary, gdzie zainteresowanych nimi kobiet zwyczajnie jest mniej. Czy wobec tego celowe są działania, aby silić się na parytety?

M.K.: To jest trudny temat. Doświadczyłam tego w Australii, gdzie sporo kobiet, z którymi się spotykałam, było bardziej takimi „babochłopami”. Nie jest to ładne określenie, ale innego nie znajduję. Nie dbały o swój wygląd zewnętrzny, ale były świetne pod względem naukowym. W tamtym społeczeństwie mężczyzna nie otworzy kobiecie drzwi, nie ustąpi miejsca – nawet przyspieszy, żeby je zająć. Próbuję się jakoś do tego ustosunkować – z jednej strony wiem, że jako kobieta muszę więcej pracować, aby coś udowodnić, ale z drugiej strony bardzo doceniam, kiedy mężczyzna poda mi płaszcz, otworzy przede mną drzwi, czy chwyci ciężką walizkę.

D.B.: A jak kwestia płci wygląda od strony instytucji zarządzających nauką?

M.K.: Kiedy oceniamy projekty w Komisji Europejskiej, bierzemy pod uwagę również to, jak odnoszą się do kwestii równości płci. Kiedyś rozumiano to tak, że kobiet i mężczyzn musi być po równo. Jest to błędne myślenie, bo chodzi o to, aby wybrać najlepszego specjalistę bez względu na płeć. Choć obserwuję też trend, że coraz więcej kobiet jest bardziej decyzyjnych i lepiej zorganizowanych niż niektórzy mężczyźni.

D.B.: Z czego to wynika?

M.K.: Z mrówczej pracy, jaką musimy wykonać, aby pogodzić życie rodzinne z zawodowym. To powoduje, że względem mężczyzn jesteśmy na straconej pozycji. Mimo że na etapie wczesnoszkolnym dziewczynki często radzą sobie lepiej niż chłopcy, że kobiet w nauce po doktoracie jest całkiem dużo, to habilitacje robi więcej mężczyzn. Również badaczek z tytułem profesora belwederskiego jest mniej niż mężczyzn.

D.B.: Pogodzenie opieki nad dziećmi z pracą naukową dla wielu kobiet okazuje się trudne albo przekierowuje je na inne obszary zawodowe?

M.K.: Tak. To też jest kwestia ułożenia sobie rytmu życia rodzinnego. Kiedy dzieci były małe, moje zaangażowanie w wykonywanie obowiązków domowych było zdecydowanie większe. Zwłaszcza że w związku z moimi wyjazdami naukowymi opuszczały zajęcia w szkole. Zawsze jednak dbałam o to, aby miały odrobione lekcje. Wypracowaliśmy sobie taki schemat, że każde z nas musiało wykonać swoje obowiązki, aby potem mieć czas na wspólne spędzanie go. Tak więc kiedy mówiłam dzieciom, że potrzebuję czterdziestu minut, aby coś zrobić, potrafiły cierpliwie czekać, lecz jeśli nie skończyłam zaplanowanej pracy, przerywałam po ustalonym czasie, by dotrzymać słowa.

D.B.: Czy jako osoba zaangażowana w prace różnych instytucji zarządzających nauką, działająca na rzecz kobiet w nauce, masz pomysł, jak jeszcze można pomóc badaczkom wrócić do pracy po urodzeniu dziecka i opiece nad nim?

M.K.: Lata temu podniosłam ten temat w radzie naukowej, teraz to wydaje się normalne. Jako naukowcy jesteśmy co dwa lata rozliczani z naszej pracy i ocenia się naszą efektywność. W przypadku kobiet pojawia się okres związany z urodzeniem czy wychowaniem dziecka, czego początkowo nie chciano brać pod uwagę. Walczyłam, żeby to się zmieniło. Miałam wtedy małe dzieci, więc odpowiadano mi: „Ale po co, pani jest przykładem na to, że można”. I nie słyszałam tego tylko od mężczyzn… Moja propozycja wtedy nie przeszła, ale na szczęście wkrótce w UE zdecydowano, aby w związku z tym kobietom pracującym w nauce doliczać dodatkowe miesiące do stażu pracy.

D.B.: Twoja historia po raz kolejny uświadamia mi, ile na dobre zmieniło się w sytuacji pracujących kobiet, nie tylko w nauce.

M.K.: Tak, kobiety dzisiaj mają o wiele łatwiej. Kiedy pracowałam w ING PAN na stanowisku asystenta, oprócz mnie była tylko jedna badaczka, która podobnie jak ja miała dzieci. Z wyjątkiem pań pracujących w laboratorium i w sekretariacie prawie nie było tam kobiet na stanowiskach naukowych. Teraz to wygląda zupełnie inaczej niż dwadzieścia lat temu.

Monika A. Kusiak na Grenlandii, fot. Simon Wilde

D.B.: Długo pracowałaś za granicą, realizując różne projekty badawcze, a jednocześnie pozostając związana z polskim środowiskiem naukowym. Jak porównujesz pracę w innych krajach i w Polsce?

M.K.: Tak się składa, że mam dosyć interesujące porównanie – zhierarchizowanej Japonii, w której sekretarka otwierała drzwi mojemu mężowi, a ja jako kobieta zajmująca się nauką byłam traktowana jako obiekt dość egzotyczny, z Australią, w której panuje równe traktowanie bez względu na płeć. Nasz kraj plasuje się gdzieś pomiędzy, choć oczywiście jest jeszcze sporo do zrobienia. Myślę, że w mojej pracy miałam wiele szczęścia.

D.B.: Dlaczego?

M.K.: Mam wrażenie, że ja tę naukę zrobiłam zupełnie przy okazji. (śmiech) Nie było to dla mnie najistotniejszym celem. To dzieci były najważniejsze.

D.B.: Jak oceniasz sytuację kobiet w polskiej nauce?

M.K.: Cieszy mnie to, że dano nam więcej czasu na wychowanie dzieci. Wspaniale, że coraz więcej kobiet pracuje w nauce. Nie popieram natomiast źle rozumianej równości – liczą się kompetencje i to one jako pierwsze powinny być brane pod uwagę, a nie płeć. Poza tym my same nie jesteśmy w tym konsekwentne – z jednej strony chcemy równości, a z drugiej cieszy nas bycie adorowanymi przez mężczyzn. A czego bym sobie życzyła? Może żeby powstało więcej organizacji zrzeszających kobiety w nauce, czy przedszkoli, szkół dla dzieci znajdujących się przy instytutach badawczych pracujących w nich rodziców naukowców.

D.B.: Co byś powiedziała kobietom, które myślą o karierze naukowej i boją się, że nie pogodzą obowiązków zawodowych z rodzinnymi?

M.K.: Być może w naszych ludzkich planach jest za dużo szacowania, zastanawiania się. Tymczasem pojawienie się dzieci zmienia rzeczywistość i sposób myślenia. Jako niepoprawna optymistka wiem z doświadczenia, że można pogodzić naukę z rodziną, że można pogodzić te dwa światy.

Zdjęcie w nagłówku: Monika A. Kusiak na Wyspie Króla Jerzego w Antarktyce, fot. Anna Mozer


Profesor dr hab. inż. Monika A. Kusiak – geolog, geochemik izotopowy, prowadzi badania stosując różnorodne techniki izotopowe na minerałach akcesorycznych, głównie z rejonów polarnych (Antarktyda, Grenlandia, Labrador, Spitsbergen). Za zasługi dla nauki polskiej w roku 2016 otrzymała Brązowy Krzyż Zasługi.

Po ukończeniu studiów magisterskich na Uniwersytecie Jagiellońskim, w roku 1998 została zatrudniona na etacie asystenta w Instytucie Nauk Geologicznych PAN w Krakowie, gdzie w roku 2003 uzyskała z wyróżnieniem stopień doktora Nauk o Ziemi, a siedem lat później stopień doktora habilitowanego. Od roku 2019 pracuje w Instytucie Geofizyki PAN w Warszawie. W styczniu 2021 ukończyła studia inżynierskie w zakresie inżynierii ekologicznej na SGGW, zaś w lutym 2021 otrzymała nominację profesorką. Wiele lat spędziła za granicą, prowadząc badania naukowe m.in. w Australii, Japonii, Kanadzie, Korei, Niemczech i Szwecji dotyczące początków Ziemi. Była stypendystką Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej, Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Komisji Europejskiej (Programy Synthesys oraz Marie Curie Fellowship), Group of Eight, The Matsumae International Foundation, Japanese Society for the Promotion of Science i Alexander von Humboldt Foundation. Od roku 2011 uczestniczyła w ekspedycjach 5 ekspedycjach polarnych, do Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie, na północny Labrador oraz zachodnią Grenlandię. Obecnie (sezon 2021/2022) uczestniczka IV Wyprawy Geofizycznej do Polskiej Stacji Antarktycznej im. A.B. Dobrowolskiego znajdującej się w Antarktydzie Wschodniej.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *