Reporterka i fotografka. Autorka Białego, Hen i Ludu – reportaży o Dalekiej Północny. Ilona Wiśniewska przez pięć lat mieszkała w Longyearbyen, niewielkim miasteczku w sercu arktycznej wyspy Spitsbergen, które później zamieniła na Tromsø. Trzyma się wysokich szerokości geograficznych i zimnego klimatu. Kiedy latem 2013 roku spotkałyśmy się na Svalbardzie, byłam zdziwiona, że tak po prostu ma na sobie sukienkę i lekką kurtkę. Zburzyła wtedy moje wyobrażenie o tym, jak powinni wyglądać ludzie mieszkający na Północy.
Daga Bożek: Dlaczego kobiety jeżdżą na Północ?
Ilona Wiśniewska: Chyba nie płeć jest tu kluczowa, tylko człowiek. Dlaczego człowiek jeździ na Północ? Za tym zawsze kryje się osobista historia. Pojechać a wrócić, pojechać a zostać – to są dwie różne rzeczy. Myślę, że często wynika to z potrzeby ograniczenia lub zmiany bodźców.
D.B.: Czy spotykasz się z pytaniami dotyczącymi płci w regionach polarnych?
I.W.: Wiesz, że nie?
D.B.: Nie? Ciekawe.
I.W.: Może dlatego, że mieszkam tu już wiele lat i nie trzeba o to pytać, oraz że żyję wśród Norwegów, których nie dziwi obecność kobiet w Arktyce. Zrobiłam teraz w głowie przegląd pytań, które mi zadano: czy jest mi zimno?, jak się ubrać?, czy nie tęsknię?. Wydaje mi się, że moja pierwsza książka o Spitsbergenie była w miarę pozytywna i ta historia nie była traktowana w kategorii poświęcania swojego życia, że na Północ jedzie młoda dziewczyna i tak dalej. Ta dziewczyna tyle doświadczyła, że mogła napisać książkę i opowiedzieć o tym kawałku świata.
D.B.: Moje rozmówczynie, które pracowały w rejonach polarnych, spotykały się z pytaniami o to, co gotowały swoim kolegom podczas wyprawy, czy jak radziły sobie z brakiem fryzjera na stacji polarnej. Skąd się biorą takie pytania? Może tamta podbiegunowa rzeczywistość jest tak nieprzystawalna do tej, którą znamy, że nie wiemy, o co i jak pytać?
I.W.: Na pewno. To jest też kwestia tego, jakie książki czytaliśmy i jaką mamy wiedzę na temat polarników czy polarnictwa. Są to zazwyczaj heroiczne historie związane z dalekimi wyprawami. Bohaterami najczęściej są mężczyźni, kobiety głównie czekają i podziwiają.
D.B.: Co wiedziałaś o Spitsbergenie, kiedy pojawiłaś się w Longyearbyen?
I.W.: Nic. Wiedziałam, że to jest wyspa na Północy, chciałam pojechać, jak najdalej się dało. Wcześniej, na studiach, interesowałam się Północą od strony mitologicznej, bo czytaliśmy Eddy, które uruchamiały wyobraźnię. Nie czytałam wielu historii o zdobywaniu bieguna północnego i ekspedycjach polanych, ale miałam zawsze wrażenie, że są do siebie podobne. Nigdy nie miałam ambicji być zdobywcą czegokolwiek. Na Spitsbergenie dzieliłyśmy się z zaprzyjaźnionymi dziewczynami na „polar heroes” i „polar losers”; uwielbiałam być w tej drugiej grupie. Każda z nas pochodziła z innego kontynentu, wszystkie mieszkałyśmy w Longyearbyen na Spitsbergenie. Miałyśmy pracę, życie rodzinne, towarzyskie. Rzadko wspinałyśmy się na lodowce, jeździłyśmy skuterami. Nie każda z nas miała broń, żeby się włóczyć w terenie. Ja na przykład jeździłam do pracy rowerem i zazwyczaj tam starałam się schludnie ubierać, tylko z odpowiednią warstwą merynosa pod spodem. (śmiech) Zresztą w muzeum, w którym pracowałam, mieliśmy zalecenie od szefowej, że dzień, w którym zaczniemy ubierać się w ubrania sportowe, będzie ostatnim w naszej pracy. Nie każdy, kto mieszka na Spitsbergenie, musi chodzić w brudnym, wełnianym swetrze i w wielkich buciorach.
D.B.: To wyobrażenie cały czas ma się dobrze.
I.W.: I łatwo się samemu na nie nabrać i nim podążać, bo dobrze się sprzedaje. Widać, ile ludzi przyjeżdża tu na „wielkie wyprawy”, mimo że poruszają się na przykład w terenie, w którym mieszkańcy idą pobiegać albo pojeździć na nartach. Chyba najważniejszy jest umiar. Nie wszyscy, którzy tu mieszkają, są polarnikami. Są też zwykłymi ludźmi, których w to miejsce zaprowadziło życie.
D.B.: Co łączyło tych ludzi marzących o „wielkich wyprawach”?
I.W.: Gadanie o sobie – co robili, gdzie byli, kogo znają. Mało w tym było pokory. Gdy mieszkasz długo na Północy, jest duża szansa, że się jej nauczysz. A kiedy przyjeżdżasz tam na chwilę, może być odwrotnie – chcesz coś udowodnić. Północna przyroda zmusza cię do tego, że nic nie chcesz udowadniać, bo znasz swoje miejsce.
Mój mąż Birger, który pracował jako redaktor naczelny gazety, miał okno na główną ulicę w Longyearbyen. Kiedyś mówił, że chciałby ustawić w mieście przenośne studio fotograficzne i robić zdjęcia przyjezdnym. Niektórzy wyglądali jak przybysze z innej planety. Latem, kiedy może być około dziesięciu stopni, widziałam turystów poubieranych w skóry fok, ciężkie buty. Wtedy sobie myślałam: „A jak ja wyglądałam, gdy pierwszy raz przyjechałam na Spitsbergen?”.
D.B.: Opowiedz. (śmiech)
I.W.: Nie wiedziałam, dokąd jadę, więc byłam ubrana w rzeczy górskie, które miałam na stanie: goreteksową kurtkę, buty trekkingowe i sweter z kiepskiej wełny, więc ciągle było mi zimno. Po czasie uczysz się, jak się ubierać.
D.B.: A co z sukienkami, w których lubisz pojawiać się na spotkaniach?
I.W.: Przywiozłam je ze sobą, spakowałam się w jedną walizkę. Do dzisiaj mam zdjęcie tego, co w niej było. Mieszkałam w Longyearbyen i chodziłam na randki, więc sukienki się przydawały. Miałam też buty na obcasie, chociaż może raz je założyłam. W Longyearbyen chodziło się po mieście w ciepłych butach, a na imprezy w lokalach przynosiło w plastikowej torbie z Svalbardbutikken eleganckie obuwie zmienne.
D.B.: Piszesz o tym w Białym! Uczestnicy Twoich spotkań autorskich zazwyczaj widzą Cię ubraną bardzo kobieco.
I.W.: Po prostu schludnie, przez szacunek do słuchaczy. Gdy ukazała się moja pierwsza książka i miałam pierwsze spotkanie autorskie we Wrocławiu, ubrałam się w sukienkę retro, balerinki i upięłam włosy. Może niektórzy spodziewają się pisarki ubranej w puchową kurtkę, ale ważne, żeby nie wysyłać mylnych sygnałów. Ciepły sweter i zimowe buty założyłam tylko na spotkanie w Suwałkach, gdzie było minus dwadzieścia stopni. Mróz mnie usprawiedliwiał. (śmiech)
D.B.: A jak to jest być kobietą w Arktyce po pięciu latach mieszkania w Longyearbyen?
I.W.: Kiedy się mieszkało w tej międzynarodowej społeczności, chciało się być „kobietą w Arktyce”, dlatego że to społeczeństwo było oparte na równouprawnieniu. Kobiety mają życie zawodowe, rodzinne, realizują wiele swoich pasji. Są wysportowane! Ja też zaczęłam uprawiać więcej sportu, bardziej zwracać uwagę na to, żeby w razie potrzeby umieć poradzić sobie też od strony fizycznej.
D.B.: Porozmawiajmy o ciele. Jest poddane upływowi czasu. To też bardziej widać w regionach polarnych, gdzie krajobraz się nie zmienia, ale człowiek bardzo wchodzi w siebie i siebie obserwuje. Patrzy na twarz. Pamiętam siebie z początku jednego zimowania i końca drugiego i wiem, że widać te zmiany. One tam są bardziej namacalne niż tutaj. Tutaj każe nam się myśleć, że zawsze musimy być młode, niepomarszczone.
I.W.: Ja tu chyba przestałam tak bać się starości, bo po twarzach wysmaganych zimnem widać, że starość potrafi być piękna. Gdy obserwuję stare Norweżki, mam nadzieję, że pomarszczę się tak jak one. Nie mam problemu ze zmarszczkami, dobrze się czuję w zimnym klimacie, a to, że pojawiły się pierwsze siwe włosy, jest naturalne. Tutaj ma się częstszy kontakt z pozytywnie nastawionymi do życia ludźmi, więc też może twarz marszczy się inaczej. Na Spitsbergenie każdemu przybywało po kilka kilogramów, co nazywaliśmy „Svalbardtillegg”, czyli „dodatek spitsbergeński”. I cała sztuka polegała na przerobieniu tego naddatku w mięśnie albo po prostu skupienie uwagi na czymś innym. (śmiech)
D.B.: Skąd się u Ciebie wziął „dodatek spitsbergeński”?
I.W.: Po prostu jadłam więcej. Im było zimniej, tym byłam bardziej głodna, a nie jem mięsa, więc energię musiałam pozyskiwać z innych rzeczy i wieczornych przekąsek. Ciekawie jest podczas nocy polarnej, bo wtedy widzisz siebie tylko w sztucznym świetle i to od jakości tego oświetlenia zależy twoje samopoczucie. A gdy wraca światło dzienne, patrzysz na swoją twarz i mówisz: „OK, trudno, cześć”.
D.B.: Cielesność w zimnym klimacie to ciekawy temat.
I.W.: Myślę, że gdziekolwiek mieszkasz, dobrze jest znać swoje ciało, żeby wiedzieć, jak będzie reagowało – kiedy marznie, jak działa przemiana materii, w jakim jesteś momencie cyklu, kiedy ruszasz się w teren. Po dwunastu latach mam wrażenie, że potrafię się w jakimś stopniu dogadać z ciałem i, na przykład będąc przez trzy miesiące w północnej Grenlandii zimą, okres miałam raz. A ostatnio jadąc na północ Norwegii do saamskiej rodziny, z którą podróżowaliśmy po ośnieżonych płaskowyżach, wstrzymałam okres, kiedy już się zaczął. Ciało jest najcieplejszą rzeczą, jaką mam w terenie. Przez nie wiele sobie tłumaczę, jest miernikiem mojego samopoczucia i możliwości. Mam czasem wrażenie, że tutaj na Północy jest się najpiękniejszą wersją człowieka. Jesteś najbliżej natury, a co może być piękniejszego?
D.B.: Zapominamy o tym w szumie reklam, które mówią nam, jak mamy żyć.
I.W.: Tak, ale wiesz – Północ to jedna rzecz, ale im się robisz starsza, tym bardziej siebie akceptujesz. Tutaj wymagania wobec ciebie są mniejsze, jest mniej bodźców, które wybijają z rytmu. Plus powietrze, które jest inne – nie musisz zmywać brudu z twarzy.
D.B.: Znasz sporo osób ze środowiska polarników. Nie kusiło Cię, żeby pracować w stacji polarnej?
I.W.: Longyearbyen zdecydowanie wypełniało tę potrzebę izolacji. Miałam kiedyś propozycję pracy w stacji polarnej. To było akurat po pięciu latach mojego mieszkania na Spitsbergenie i o niczym innym nie marzyłam, by w końcu zobaczyć drzewa i mieć kota. Nigdy nie chciałam być na stacji, zawsze podziwiałam ludzi, którzy to robili.
D.B.: Świat, o którym piszesz, przez długi czas był widziany oczami mężczyzn, bo to oni głównie podróżowali. To oni tworzyli narrację i, tak jak wcześniej stwierdziłaś, była heroiczna. A Twoja narracja nie jest heroiczna. Oczywiście to nie jest przytyk! (śmiech)
I.W.: Gdyby była heroiczna, to byłoby straszne! Ale jeszcze gorzej byłoby, gdyby ją określać mianem „kobiecej literatury”.
D.B.: Dlaczego?
I.W.: Bo się kojarzy z nadmiarem metafor i przymiotników. (śmiech) Literatura to literatura, nie ważne, kto pisze, byle się dało czytać. Nie ma u mnie heroizmu, bo opisuję zwykłych ludzi żyjących na Północy. Ich losy są bardzo różne i przez to dla mnie ciekawe. Dzięki temu moim czytelnikom łatwiej się utożsamić z bohaterami moich książek.
D.B.: Jak byś opisała język, którym wyrażasz świat?
I.W.: Mam nadzieję, że jest to coraz bardziej precyzyjny język. Skracam zdania i staram się coraz mniej wtrącać. Może Północ ustawiła mi taki rytm w głowie. Opowiadam często o rzeczach podstawowych – słońcu, księżycu, ciszy, morzu, lodzie. Często jestem sama w tej przyrodzie i moim jedynym odniesieniem jest własne ciało, jego reakcje, oddech, zmęczenie. To ciało ma czterdzieści lat, jest wynikiem wszystkich moich doświadczeń – blizn pooperacyjnych, treningów lub ich braku, wielu czynników. Wracam w tym ciele do momentu, gdy było małe i dużo mi się przypomina, a potem używam tego w pisaniu. Cofam się do dzieciństwa i coraz więcej z niego pamiętam, coraz więcej widzę zależności między tym, co przeżyłam wtedy, i tym, gdzie jestem teraz.
D.B.: Dziękuję za rozmowę.
Autor zdjęcia w nagłówku: Birger Amundsen
Ilona Wiśniewska jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!
„nie musisz zmywać brudu z twarzy.”
😁❤️ Piękne. Na Arktyce można go wymazać z głowy. 🙂
Lepiej bym tego nie nazwała 🙂