Spotkałyśmy się w marcu na Dniu Polarnym 2024 organizowanym na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od razu rzucił mi się w oczy jej szczery uśmiech, wewnętrzna wieczna młodość i… kolorowy manicure. Barbara Jóźwiak, z wykształcenia ekonomistka i finansistka, od dziewięciu lat jest na emeryturze, ale na brak zajęć nie narzeka. Rok temu wróciła z kolejnej wyprawy na Svalbard.
— Większość swojego życia pracowałam w systemie bankowym. Pracowałam też na uczelni i w jednej ze stoczni. Teraz udzielam się społecznie. Jestem wolontariuszką w Fundacji Metapomoc, działałam również w Gdańskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuki. Wykorzystuję swój wolny czas na pomoc innym – opowiada Barbara, kiedy pytam ją, czym się zajmuje.
Praca w terenie, Spitsbergen (2021), archiwum prywatne B.J.
W młodości dużo żeglowała. Miała tytuł sternika jachtowego z uprawnieniami. Taki stopień żeglarski kiedyś funkcjonował przez krótki okres i umożliwiał pełnienie obowiązków oficerskich poza funkcją pierwszego oficera. Pływała po Bałtyku i Morzu Północnym. Kiedy została matką, zrozumiała, że czas odpuścić. Pływanie przestało jej sprawiać frajdę, zastąpioną przez troskę o bezpieczeństwo dzieci.
Kiedy po latach Barbara towarzysko wróciła pod żagle na Zatokę Gdańską, zrozumiała, że pływanie jest jak narkotyk. Dlatego kiedy w 2023 roku pojawiła się propozycja popłynięcia do Arktyki, w ogóle się nie zastanawiała. Ale cofnijmy się w czasie jeszcze o dwa lata, bo właśnie w 2021 roku wzięła udział w swojej pierwszej wyprawie na Svalbard.
— Początek był zaskakujący. Zawsze kibicowałam swojej córce Basi w jej podróżach. Kiedyś jej powiedziałam w żartach, że jeśli gdzieś na dłużej osiądzie za granicą, to na pewno do niej przyjadę. W wielu przypadkach mi się to udawało. Północ była na top liście moich marzeń, dlatego bardzo się cieszyłam, kiedy Basia w 2015 roku po raz pierwszy pojechała na Spitsbergen. Moich 70. urodzin nie udało mi się odpowiednio celebrować; była pandemia, pojawiły się inne problemy. Ale już 71. urodziny świętowałam godniej, bo dostałam od moich dzieci prezent w postaci… wyjazdu na Svalbard. To było niesamowite, zupełnie się tego nie spodziewałam! – wspomina Barbara.
Przygotowanie posiłku w chacie na Palffyodden, Spitsbergen (2021), archiwum prywatne B.J.
Wyprawa na Svalbard w 2021 roku była związana z projektem Sørkapp Marine Litter Cleanup, którego celem było pozbieranie, sklasyfikowanie i usunięcie śmieci z wybranej części wybrzeża południowego Spitsbergenu. Jego pomysłodawcą i wykonawcą była fundacja forScience, prowadzona przez Adama Nawrota i Barbarę Jóźwiak – córkę bohaterki tego tekstu. O samej inicjatywie i jej wyniku można przeczytać na stronie organizacji.
Jak się okazało z naszej rozmowy, dzieci stanęły na wysokości zadania: od Tomka Barbara otrzymała w prezencie bilet lotniczy, od Bolka – bieliznę termiczną, idealną na polarne, choć letnie, warunki, a od Basi i Adama – udział w końcowej fazie projektu oraz pobyt w Longyearbyen.
— 14 lipca wyleciałam z Gdańska, a 18 lipca dotarłam na przylądek Palffyodden w południowej części Spitsbergenu. Znajduje się tam stara chata traperska, którą wykorzystaliśmy jako bazę. Statek, którym przypłynęłam, zabrał ekipę wolontariuszy pracujących z Basią i Adamem w ramach projektu. Na Palffyodden byliśmy dwa tygodnie, śmieci były już zebrane, ale musieliśmy dokończyć ich klasyfikacji i segregacji. Trzeba było je przygotować do załadunku na statek – opowiada Barbara.
Segregacja śmieci, Spitsbergen (2021), archiwum prywatne B.J.
A to było ostatnim i najtrudniejszym elementem całej operacji logistycznej. Akcja odbyła się 22 lipca, a termometr pokazywał podobną wartość, bo aż 21 stopni. Dla Svalbardu anomalia, a dla uczestników projektu przyjemność, że ciężką pracę fizyczną mogli wykonywać w koszulkach z krótkimi rękawami. Nie zabrakło też lokalnych atrakcji, o których Barbara opowiada ze śmiechem:
— Po odbiór śmieci przypłynął okręt norweskiej straży przybrzeżnej. Podczas gdy większość załogi pracowała przy transporcie odpadów, dwóch strzelców stało na czatach. I nagle pojawił się niedźwiedź polarny. Na jego widok żołnierze, którzy przypłynęli dużym okrętem i byli odpowiednio wyekwipowani, bardzo szybko się zwinęli. Zostaliśmy sami, co nas bardzo ucieszyło. Broń mieliśmy przy sobie, więc pierwsze, co zrobiliśmy, to pobiegliśmy do chaty po sprzęt fotograficzny. Robiliśmy zdjęcia, stojąc w drzwiach husa, a niedźwiedź sobie spokojnie wędrował w zasięgu naszego wzroku. Byłam tym zachwycona. Niektórzy ludzie latami jeżdżą na Svalbard, żeby zobaczyć niedźwiedzia polarnego, a mnie się to przydarzyło po kilku dniach pobytu.
Barbara na Palffyodden przygotowywała posiłki (ale, jak sama zaznacza, zmywał Adam) i pomagała przy zbieraniu oraz opisywaniu odpadów. Choć całą trójką starali się wykorzystać każdą wolną chwilę na rekreacyjne wyjścia w teren, podkreśla, że pracy związanej z projektem było bardzo dużo. Trzeba było opróżnić i zabezpieczyć chatę, a cały sprzęt wywieźć do stacji polarnej w Hornsundzie. Trzydniowy pobyt w Stacji to była ciężka praca przy spakowaniu całego ekwipunku i przygotowaniu do transportu do Polski. A kiedy ta się skończyła, był wreszcie czas na zasłużony, dwutygodniowy, bardzo aktywny i atrakcyjny turystycznie odpoczynek w Longyearbyen. 18 sierpnia byli z powrotem w Polsce.
Polska Stacja Polarna Hornsund, pakowanie pontonu, Spitsbergen (2021), archiwum prywatne B.J.
Minęły dwa lata, przyszedł 2023 rok. I znów ekipa fundacji forScience miała spędzić kolejny sezon letni na Svalbardzie. Tym razem poszukiwano żeglarza-wolontariusza na rejs jachtem Pacific Star. Jednostka miała poruszać się wzdłuż wybrzeży Sørkapp Landu. Zadaniem części ekipy była praca w terenie związana z realizowanym przez forScience projektem „3D Laser Scanning for Svalbard’s Heritage Preservation (New Dimensions)”, a pozostali mieli pełnić służbę na jachcie. Mogli też, jeżeli chcieli, schodzić z ekipą na ląd.
Zapowiadał się kawał ciężkiej pracy, ale w dobrym towarzystwie i jeszcze lepszych okolicznościach przyrody.
— Kiedy Basia się zapytała, czy chciałabym z nimi pojechać, nie miałam wątpliwości. Choć trochę się bałam ze względu na wiek i nie byłam pewna, czy dam radę. Ale lata spędzone na żaglach dały mi doświadczenie, które z chęcią chciałam wykorzystać. Podobnie jak przy poprzednim wyjeździe byłam wolontariuszką, co oznaczało, że koszty udziału w wyprawie musiałam pokryć sama. Jednak w tym przypadku byłam już pełnoprawną uczestniczką projektu – opowiada.
Rejs zaczynał się 16 i kończył 30 sierpnia. Po dwóch tygodniach na morzu ekipa projektowa wróciła do Polski 31 sierpnia. O ile na Palffyodden gotowanie było tylko jednym z obowiązków Barbary, o tyle na Pacific Star na dobre przylgnęła do kambuza. Również podczas tej wyprawy nie obyło się bez zabawnej sytuacji na samym początku:
Podczas wachty na Pacific Star, (2023), archiwum prywatne B.J.
— Było to o tyle śmieszne, że nigdy nie lubiłam gotować, choć jak trzeba, to umiem i nawet smacznie. Pierwszy posiłek był absolutną wpadką, bo zrobiłam za mało jedzenia w stosunku do liczby ludzi na jachcie. Okazało się, że dobranie proporcji wcale nie było takie łatwe. Na pokładzie było sześciu mężczyzn i trzy kobiety (w tym ja), a w dodatku każdy pracował w terenie i na jachcie, więc zapotrzebowanie kaloryczne było wysokie. Nigdy nie przypuszczałam, że ludzie mogą mieć taki apetyt! Mój pierwszy obiad wystarczył dla połowy z nich i trzeba było improwizować – śmieje się Barbara.
Moja rozmówczyni nie ukrywa, że jej dwie wyprawy na Svalbard to było podwójne spełnienie marzenia sprzed lat. Jak sama przyznaje, lubi podróżować i kocha naturę. Im mniej jest ludzi, tym dla niej lepiej, bo zwiedzanie zabytków i intensywne spędzanie czasu w dużym towarzystwie ma już za sobą. Fascynują ją przestrzeń, pustka i piękno natury. I to właśnie je odnalazła na Svalbardzie.
Barbara wróciła na morze po ponad 40 latach. Miłość do żeglowania nie wygasła, ale czas nie stanął w miejscu. Musiałam zapytać, jak to jest… wrócić.
— Bardzo mi to przypomniało twój film o polarniczkach, kiedy Krzunia (Anna Krzyszowska Waitkus, przyp. D.B.) opowiadała o powrocie do stacji w Hornsundzie po bardzo długiej przerwie. I o swoim rozczarowaniu. Kiedy żeglowałam, pływaliśmy na stalowych jachtach budowanych w Stoczni Gdańskiej, tak zwanych „osiemdziesiątkach” z serii Otago, Mestwin i Freya. To są jachty, które zapisały się w historii polskiego żeglarstwa. Te jednostki były bardzo prymitywne, trzeba było polegać na swoich umiejętnościach. Tymczasem na Pacific Star były aż trzy łazienki! Dla kogoś, kto żeglował 40 lat temu te zmiany były olbrzymie. Zmienił się też sposób pływania, bo obecnie powszechnie korzysta się z autopilota. Tak więc stało się i pilnowało, czy jacht nie schodzi z kursu. I… rzadko się miało w ręce koło sterowe. Miałam to pływanie, ale go tak do końca nie miałam. Ale bardzo miłe było to, że otrzymałam osobną kajutę, którą „dzieliłam” ze sprzętem wyprawy. I oczywiście zachwycało wszystko dookoła, co widziałam z pokładu jachtu – wspomina Barbara.
Energia mojej rozmówczyni jest zaraźliwa. Burzy stereotypowe wyobrażenia, inspiruje. Na moje pytanie, skąd ją czerpie, Barbara odpowiada z uśmiechem:
— Taka chyba byłam od zawsze. Życie mi się tak ułożyło, że właściwie sama wychowałam trójkę dzieci. Oprócz tego cały czas pracowałam zawodowo i to jeszcze w różnych branżach. Przez 20 lat swojego życia zawodowego pełniłam funkcje zarządcze wyższego szczebla, co wymagało dużego zaangażowania. Jednocześnie, mając trójkę dzieci, angażowałam się też w ich życie – wyjazdy, szkoły, hobby. A było tego mnóstwo! W naszym domu zawsze coś się działo. Mam w sobie trochę tego „chcenia się”.
Zdjęcie w nagłówku: w husie na Palffyodden, Spitsbergen (2021), archiwum prywatne B.J.
Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!