„Lions Rump jest moim drugim domem” – Anna Grebieniow

Podróżniczka i przyrodniczka współpracująca z Polskim Towarzystwem Ochrony Przyrody „Salamandra”, pilot UAV. W 2008 roku zorganizowała żaglowozową ekspedycję na pustynię Gobi śladami Wojciecha Skarżyńskiego – w trzydziestą rocznicę pierwszej polskiej wyprawy w tę część świata na pionierskich pojazdach własnej konstrukcji. W 2011 roku trawersowała zamarznięty Bajkał. A w 2015 roku spotkałyśmy się na rosyjskim statku Polar Pionier w drodze na Wyspę Króla Jerzego.

Tam przez dwa kolejne antarktyczne lata Ania pracowała na przylądku Lions Rump – miejscu oddalonym o około trzydzieści kilometrów od Polskiej Stacji Antarktycznej imienia Henryka Arctowskiego. Mieszkała w małym drewnianym domku, bez bieżącej wody i prądu, prowadząc obserwacje ekologiczne. Oprócz drugiego obserwatora, nieustannie towarzyszyły jej pingwiny, słonie morskie i uchatki. Lions Rump to jej koniec świata, na którym pojęcie „świętego spokoju” nabiera zupełnie nowego znaczenia.

Daga Bożek: Skąd się u Ciebie wzięła koszulka z grafiką przedstawiającą Antarktydę, na której zaznaczono Stację Henryka Arctowskiego?

Anna Grebieniow: Przez kilka lat pomieszkiwałam w mongolskiej jurcie na Suwalszczyźnie. Kiedyś do remontu mojego okrągłego domostwa zaangażowali się znajomi znajomych. Jeden z nich był ubrany w koszulkę z pingwinem i ona jest tu dość kluczowa. Zapytałam o intrygujący emblemat i wówczas popłynęła piękna opowieść o pracy wśród pingwinów, słoni morskich na antarktycznej wyspie pod chmurami w kształcie ufo. Tak poznałam Dominikę i Tomka Janeckich. Umówiliśmy się natychmiast na pokaz zdjęć i historie wieczorne przy świeczkach, w środku lasu u nich w leśniczówce. Wracałam do jurty z wypiekami na twarzy. Usiadłam przy piecu z przekonaniem, że wydarzyło się coś ważnego, w przestrzeni zadzwoniła zapowiedź życiowego zwrotu. Tak, to był zew! Poczułam, że Antarktyka to mój kierunek. To był pierwszy krok na ścieżce wiodącej do wyjazdu na Lions Rump.

Drugi krok był taki, że dostałam od Dominiki koszulkę z pingwinem i logo stacji, o którą pytasz. Od dziecka uwielbiałam czytać książki Centkiewiczów, historie Amundsena, Scotta, Nobilego – to były podstawy domowej biblioteczki! Ta biała plama na dole globusa zawsze pobudzała moją wielką ciekawość, a wiejące romantyzmem i grozą czarno-białe zdjęcia ze starych książek rozpalały wyobraźnię. Ta wyobraźnia obudziła się w kolorze, gdy oglądałam zdjęcia Dominiki i Tomka. Zrozumiałam, że to właściwy moment i nie ma na co czekać. Trzeba podążyć.

D. B.: Kiedy to było?

A. G.: Poznaliśmy się latem 2014 roku. W 2015 roku jechałam już na wyprawę. Nie czekałam, aż coś samo się wydarzy. Niedługo po wspomnianym spotkaniu pojechałam do Warszawy na ulicę Ustrzycką. Tam wówczas w klimatycznej willi mieścił się Zakład Biologii Antarktyki. To był dla mnie też dobry okres na taką decyzję – życie koczownika, w zgodzie z naturą i sobą, w ruchu, harmonii. Odpowiedziałam na zew. Zapukałam do drzwi, zaproponowałam swoją kandydaturę uściślając, że chodzi o pracę na Lions Rump.

Rozmowę kwalifikacyjną wspominam bardzo pozytywnie. Byłam przekonana, że mam sporo do zaoferowania specjalistom z komisji. Rozmawialiśmy o moich dotychczasowych doświadczeniach podróżniczych, wyprawie na Gobi, życiu w jurcie, umiejętnościach i zainteresowaniach, pracy w projektach przyrodniczych, relacjach z ludźmi, podejściu do zwierząt. Byłam bardzo zdeterminowana. Czekałam na odpowiedź i w końcu nadszedł ten wspaniały dzień. Z całej rozmowy zapamiętałam: „Zakwalifikowana… wyprawa… gratulacje…”. Skakałam z radości! Głęboko czułam, że dostępuję ogromnego przywileju i że dostaję wielki kredyt zaufania. Bardzo jestem wdzięczna Małgosi Korczak-Abshire i Kasi Chwedorzewskiej za tę życiową szansę. A także Ani Gasek, która nie była w komisji, ale przyjechała „sobie mnie obejrzeć” i zgodziła się w ciemno, po jednym spotkaniu, bym pracowała z nią przez sześć miesięcy na bezludnym cyplu na końcu świata!

Anna Grebieniow
Domek na Lions Rump, fot. A. Gasek

D. B.: Czy miałaś chwilę zawahania, że z tą drugą osoba, której nie znasz, a z którą masz spędzić pół roku na odludziu, możecie od pierwszego kontaktu nie przypaść sobie do gustu?

A. G.: Nie. Jeśli jest się do czegoś bardzo przekonanym, to szuka się sposobów, aby to zrealizować, a nie powodów, dla których by się nie dało. Miałam w sobie wewnętrzne przekonanie, że wszystko jest na swoim miejscu. Pierwsze spotkanie z Anią to była krótka, spokojna rozmowa. Opanowanie, doświadczenie, wyrozumiałość, bezkonfliktowość – od razu to wyczułam. Lęk? Zdecydowanie nie – raczej podnieta na nowe, nieznane, na ten świat ze starych książek. Wiedziałam, że to jest to! Pewnie znasz to uczucie, gdy jesteś na właściwym miejscu, z właściwą osobą.

D. B.: Pewnie! (śmiech)

A. G.: Ja tylko bardzo chciałam i czułam, choć wtedy moja wiedza o tamtym miejscu nie była zbyt duża.

D. B.: Tak się zaczynają najpiękniejsze historie!

A. G.: Przez to, że niczego sobie nie wyobrażałam, nie widziałam żadnych problemów. Nie szukałam ich. Byłam pełna zapału, szczęśliwa i gotowa na wszystko, a Ania zgodziła się ze mną pojechać! Jak mogłabym sobie wyobrażać problemy w momencie, gdy otwierała się przede mną brama do świata z marzeń, krainy lodu, królestwa pingwinów, wielkiego i pociągającego mroźnego znaku zapytania? Ten optymizm towarzyszył mi do końca wyprawy.

D. B.: Nie miałaś wątpliwości co do zaopatrzenia? Jako osoba z określoną dietą, nie jedząca mięsa, mogłaś w tym zakresie napotkać pewne trudności.

A. G.: Wiesz co, nawet przez moment się nad takimi rzeczami nie zastanawiałam. Bardzo elastycznie dopasowuję się do warunków. Byłaś u mnie w jurcie, sama wiesz, że wiele do szczęścia mi nie potrzeba. Problemy a wyzwania to zupełnie coś innego. Gdy przez kilka miesięcy podróżowałam po Mongolii, gdzie króluje dieta opierająca się na mięsie, a mimo to roślinny jadłospis nie był problemem, to gdzież indziej mogłaby pojawić się trudność?

D. B.: Skoro o jedzeniu mowa – co dobrego gotowałaś na Lions Rump?

A. G.: Muszę przyznać, że jednak większość najlepszych rzeczy robiła Ania. Jej „lajonsowe” naleśniki są mistrzostwem świata! Byłam natomiast bardzo zadowolona z własnego chleba, który piekłam tam regularnie, pomimo tego, że wyjechałam bez drożdży i zakwasu, nawet mąki nie było za wiele. Ze sfermentowanych sucharów beskidzkich udało się wyhodować zakwas, a potem powstał chleb! Soli też nie było, bo akurat wtedy się skończyła. Odsalałyśmy więc ocean. Z półtora litra wody morskiej otrzymywałyśmy sześć łyżek stołowych soli. Jedna wystarczy do chleba. Z jednego odsalania było na sześć chlebów.

D. B.: W jaki sposób prowadziłyście proces odsalania?

A. G.: Najpierw trzeba było podczas odpływu udać się na specjalną skałkę koło Zamku Mew, aby pozyskać wodę z rowu, z głębszych czeluści, a nie ze strefy przybrzeżnej, gdzie pływają krasnorosty i odchody słoni morskich. Stamtąd za pomocą wiadra na sznurku pozyskiwany był materiał do odsalania, czyli woda morska. Potem w specjalnym, ceramicznym naczyniu stawiałyśmy ją na piecyku. Nie wiem, czy sól może się przypalić, ale na wszelki wypadek ją raz po raz mieszałam. (śmiech)

D. B.: Miałam przyjemność jeść Twój antarktyczny chleb. Był przepyszny!

A. G.: Przyznaję, że byłam z niego zadowolona. Może to kwestia wody lodowcowej z roztapianych growlersów albo morska sól miała dodatkowe pierwiastki, które wpływały na wypiek? Faktycznie rósł wybitnie! Był wilgotny i bardzo smaczny. Do dzisiaj korzystam z zakwasu z Lions Rump.

D. B.: Czyli Twój zakwas ma już siedem lat!

A. G.: Zgadza się.

D. B.: W Twoich antarktycznych opowieściach uwielbiam to, w jaki sposób opisujesz rzeczywistość i jak szukasz własnych określeń, nazw dla tej przestrzeni, która jest Ci bliska. W miejscu, gdzie elementy krajobrazu są już nazwane, opisane na mapach, pojawiasz się Ty i nagle ta przestrzeń powstaje na nowo.

A. G.: Może to wynika z tego, że w tradycyjnym słowniku brakuje określeń na to, co niekiedy zauważam. Próbuję więc po swojemu nazywać to, co widzę. I wymyślam. (śmiech) W Antarktyce zawsze czułam się tak, jakbym była dzieckiem. Perspektywa ucznia, który nazywa rzeczy po swojemu, nie wie, „co to jest”, tylko widzi coś i próbuje to do czegoś porównać. Myślę, że próbowałam nazywać to, co dla mnie było poruszające, nowe, dziewicze, co wykraczało poza wszelkie schematy przekonań, doświadczeń, wiedzy. Mam silną potrzebę doświadczania polarnego świata po swojemu. Może to też tłumaczy fakt, że od wejścia na tę podbiegunową ścieżkę intuicyjnie unikałam książek będących cudzymi relacjami z Antarktyki. Chyba dlatego, żeby cudze przemyślenia i odczucia nie zasłoniły mi własnych.

D. B.: W Polsce pracujesz jako przyrodnik, w Antarktyce również prowadziłaś obserwacje zwierząt. Czy Lions Rump to inny świat? Czy może jest to przedłużenie naszej rzeczywistości, ale panują w niej inne zasady?

A. G.: Gdy ktoś jest mocno związany z przyrodą i żyje z nią w harmonii, to nawet jeśli trafia na niespotykane wcześniej warunki, szybko odnajduje się w rzeczywistości. Ja czułam się na swoim miejscu. W przyrodzie reguły są te same. Szybko znalazłyśmy porozumienie z Antarktyką. Ona wymaga cierpliwości i pokory. W zamian daje piękno i moc. Nie toleruje drwiny. Jeśli respektujesz prawa dziczy, ta dzicz pozwoli ci się zbliżyć. Trzeba się zespolić z naturą, aby ją zrozumieć – umieć odczytać, kiedy trzeba ulec i pochylić głowę, a kiedy można przekraczać granice. Szacunek dla tych zasad to warunek przetrwania.

D. B.: Jak radzisz sobie ze śmiercią zwierząt? Agresją wśród nich? W Antarktyce wszystkie procesy w przyrodzie zachodzą bez ingerencji człowieka.

A. G.: Akceptuję śmierć. Czuję respekt, ale nie złość. Wynika to z mojego związku z przyrodą, praktycznie od dziecka, a zawodowo od dwudziestu lat. Przyjmuję, że zwierzęta polują na siebie nawzajem, że istnieje cierpienie. W Antarktyce uczymy się pokory i doświadczamy jej w sposób szczególnie silny, bo żyjemy w sercu żywiołu i czujemy puls przyrody na każdym kroku. Po jednej stronie ścieżki kluje się życie, a po drugiej ono umiera, wije się w agonii. Okrutne? Nie. To są takie słowa, które są częścią cywilizowanego świata, gdzie człowiek chętnie stawia się w roli wszechwiedzącego narratora i ocenia inne stworzenia czy światy. Z reguły ocenia źle to, czego sam się boi.

Oczywiście, było mi czasami żal, gdy wydrzyk rozszarpywał osieroconego pingwiniego pisklaka. Ale to nie wywoływało we mnie wstrząsu, nie próbowałam tego w żaden sposób naprawiać. Bo co to znaczy „naprawiać”? Tak naprawdę my nie wiemy, co znaczy „lepiej”. I gdyby go „uratować”, to kto i jak by go karmił? Rodzic małego wydrzyka też musi zdobyć pokarm dla swojego dziecka. Trzeba też umieć rozróżnić agresję od zachowań agresywnych. Smuci mnie, gdy ktoś mówi o „agresywnych, złych uchatkach”. Zapewne wynika to ze strachu, a lęk z niezrozumienia. Jednak rzuca nieprawdziwy cień i utrwala w innych ludziach przekonania wynikające z niewiedzy. Obserwator przyrodniczy to tak naprawdę nie jest funkcja, lecz podejście do życia, postawa, harmonijna i bezroszczeniowa relacja z przyrodą. Natomiast wtrącać się powinniśmy gdzie indziej – przeciwdziałać dewastowaniu przyrody, ratować to, co już zostało nadgryzione zębem cywilizacji. Tu mamy pole do popisu i powinniśmy reagować, działać.

D. B.: Czy po tak silnym kontakcie z przyrodą antarktyczną pojawiły się w Tobie jakieś nowe uczucia, przemyślenia? U mnie po pobycie w Antarktyce pozostał „łagodny katastrofizm” – zrozumiałam, że jesteśmy częścią planety, która najbardziej destrukcyjnie na nią wpływa i jeżeli wydarzy się coś złego, to głównie my będziemy temu winni.

A. G.: Moje przemyślenia w większości były odkrywcze, radosne, ale owszem, zdarzały się i egzystencjalne. Już na samym początku był moment smutku, a raczej bezsilnego gniewu na widok artefaktów wielorybich, które leżą nawet pod samym domkiem – świadectwo rzezi, strasznego masowego mordu, jaki miał tu miejsce sto lat temu. Uświadomiłam sobie z czasem, że wędrując plażą, podświadomie omijałam te kręgi, aby przypadkiem ich nie nadepnąć, jakby w wewnętrznym sprzeciwie do brutalności, z jaką potraktowano niegdyś życie tych zwierząt. Zastanawiałam się, czy homo sapiens dojdzie kiedyś do takiego stadium ewolucji, że będzie czuł prawdziwą, rdzenną empatię do świata. Znajdując śmieci na plaży czy też obserwując słonia morskiego z drutem zaplątanym na szyi, byłam zła, że nawet ten kawałek świata popsuliśmy, zdołaliśmy nadgryźć, zaśmiecić, znieważyć jego odwieczną harmonię. Spoglądałam w oczy zadrutowanemu trąbalskiemu olbrzymowi, jakby próbując niemo przekazać: „Przepraszam, że tu jesteśmy”. „My” w znaczeniu: „najbardziej śmieciarski gatunek świata”. Świadomość tego, że przykładam rękę do badań, które pomagają chronić ten ekosystem, była bardzo motywująca, niesamowicie ważna dla mnie! Pocieszałam słonia morskiego: „Poprawimy się”.

Wśród pingwinów, uchatek i słoni morskich, fot. A. Gasek

Praca na Lions Rump uczy pokory, akceptacji nieobecności i śmierci jako elementu życia. Uczy, że niekiedy trzeba odpuścić i zostawić sprawy samym sobie, a czasem coś zamrozić do stadium sublimacji. I nie tylko nie oceniać otaczającego świata, ale również siebie. Trzeba się nauczyć stać na nogach, nawet w sztormie. To umacnia. Mnie umocniło. Mocno skupiałam się na „tu i teraz”, na obserwacjach zwierząt albo na przykład na tym, aby sprawnie przejść w zadymie po śliskiej skale. Dzicz na pewno uczy dystansu do wielu spraw, musimy się nauczyć je akceptować, przyjmować i iść dalej.

D. B.: Często wracasz myślami na Lions Rump?

A. G.: Jest dla mnie drugim domem. To nie jest tylko miejsce na mapie, gdzie kiedyś pracowałam. Powietrze nabierane w piersi na Hut Beach, woda z growlersów wypijana z herbatą, sól morska w chlebie stały się organiczną częścią moich komórek. Tego nie da się oddzielić! Gdy to mówię, czuję, jak mi serce przyspiesza, wzruszam się. O Lionsie prawie codziennie jakaś myśl przemyka mi w głowie, często przewija się w rozmowach, wiszą u mnie zdjęcia domku, pingwinów, uchatek, mapa cypla. Jeśli chcę komuś dać coś dobrego, to daję Lions Rump! Cały czas prowadzę prezentacje, prelekcje, opowiadam w szkołach, na festiwalach o tym świecie, który wiele osób chciałoby poznać, ale nie ma jak. Chcę, aby ten, kto nie był, mógł skorzystać z tego, że ja byłam. Opowiadam o serenadach słoni, pingwinim guanie, łupaniu siekierą kawałków gór lodowych, a inni dzięki temu mogą dotknąć „niedostępnego”. Kiedyś ktoś podziękował mi za możliwość powąchania Antarktyki, czyli zapachu pingwina, który prezentowałam – przywiozłam „smród” w słoiku. (śmiech). Ach, to jest niekończąca się historia. I co ważne, ona się nie skończyła! Rozpoczęłam własne badania związane ze ssakami morskimi i wiem, że jeszcze wrócę do antarktycznej ostoi.

D. B.: Czy na koniec naszej rozmowy spróbujesz zdefiniować, dla kogo jest praca na Lions Rump? Kto odnajdzie w niej radość, a dla kogo te kilka miesięcy może okazać się stratą czasu?

A. G.: Zdefiniować nie, tu nie ma schematu, ale są rzeczy, o których warto wiedzieć czy pamiętać. Tam czeka sporo wymagającej pracy, codziennie mokre buty i śmierdzące ciuchy. To praca dla osób głęboko kochających przyrodę. Nie wystarczy pocztówkowa fascynacja. To miejsce potrzebuje prawdziwej miłości, szacunku dla praw natury, akceptacji jej zasad i surowości. Ważne, aby osoba, która się decyduje na pracę tam, miała doświadczenie w obcowaniu z dzikimi zwierzętami, interesowała się naturą – wówczas nie wyrządzi jej krzywdy, a pobyt na Lions Rump odbierze jako dobrodziejstwo, szansę, przywilej, każdy dzień przyniesie zachwyty, a nie będzie jedynie „robotą”. W moim przekonaniu jest to miejsce dla ludzi, którzy lubią i potrafią być sami ze sobą, którzy nie muszą niczego nikomu udowadniać, nie potrzebują do szczęścia ciągłej akceptacji innych osób. Bo po prostu tych osób tam nie będzie. Nikt nie będzie głaskał po głowie ani chwalił na każdym kroku. A praca jest przez kilka miesięcy codziennie! W pracy obserwatora przyrodniczego nie ma czegoś takiego jak urlop od świata. Są takie badania, które trzeba wykonywać w odpowiednim okresie, momencie, fazie, a przyroda nie poczeka dlatego, że jest święto czy niedziela albo zacina przez tydzień lodowaty deszcz. Na Lions Rump nie oglądasz żywiołu, tam w żywiole tkwisz non stop, zespalasz się nim. Potrzebna jest pozytywna determinacja. Zbieranie danych naukowych w tamtych warunkach wymaga dużo samodzielności i doświadczenia terenowego. No i jeszcze ważny jest spokój i opanowanie – w końcu jest się na końcu świata z drugim człowiekiem, trzeba być gotowym na taką odpowiedzialność i permanentną współobecność. To całkowita wzajemna zależność, bez względu na sympatię czy inne zdanie. Jeśli cokolwiek się stanie, to od decyzji i działania partnera zależy twoje życie. Trzeba o tym pamiętać.

D. B.: Dziękuję za rozmowę!


Anna Grebieniow jest jedną z bohaterek książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”.


Podoba Ci się projekt Polarniczki? Jeżeli uważasz, że warto go wspierać, zapraszam na profil projektu w serwisie Patronite. Dziękuję!

Projekt Polarniczki na Patronite.pl

2 odpowiedzi na “„Lions Rump jest moim drugim domem” – Anna Grebieniow”

  1. Podziwiam i pozytywnie zazdroszczę.
    Zawsze uważałem, że Arktyka, Antarktyda, Antarktyka jest „kobietą”. Szkoda, że w czasie moich licznych wypraw było ich tak niewiele. Ale te co były, były doskonałe w pracy i życiu w odosobnieniu. Były też „nieprzystosowalne”, podobnie jak mężczyźni. Może jeszcze się uda pojechać, choć kondycja i obawy przed koronawirusem utrudniają decyzję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *